Wakacje na Mazurach. Bez wyjeżdzania

Czytaj dalej
Krzysztof Szubzda

Wakacje na Mazurach. Bez wyjeżdzania

Krzysztof Szubzda

Felieton Krzysztofa Szubzdy

W zeszły piątek był tekst podnoszący na duchu tych, którym nie udało się wyjechać do Madrytu, dziś coś dla tych, którym nie udało się wyjechać nawet do Biskupca. To też można potraktować jako bardzo pomyślny obrót sprawy.

Na dobry początek każdej wycieczki do Biskupca, GPS zapyta Was zawsze, czy chodzi Wam o Biskupiec w gminie Biskupiec, czy o Biskupiec w gminie Biskupiec. I wtedy nie ma wyjścia - trzeba skorzystać z koła ratunkowego „telefon do przyjaciela”.

To nie wiedziałeś, że są dwa Biskupce? - zawył mi do słuchawki kumpel, gdy po raz pierwszy spotkał mnie ten problem. - Jeden Biskupiec nazywał się przed wojną Bichofsburg, a drugi - Bichofswerder. Więc do którego jedziesz?

- Do tego między Olsztynem a Mrągowem.

Aaa! Między Allenstein a Ządzborkiem - pękał od nadmiaru wiedzy mój znajomy.

- Dobra, już się nie popisuj!

- Czyli jedziesz do Bishofsburga.

- Pewnie tak, tylko jak go znaleźć. Od razu mówię, że nie dysponuję mapami sztabowymi Trzeciej Rzeszy i GPS mam też powojenny. Jak wpisuje Prusy Wschodnie lub Wolne Miasto Gdańsk to mi się wyświetla błąd.

Na Mazurach jest sporo takich zagadek drogowych i umyślnych utrudnień nawigacyjnych. Najstarsi mieszkańcy twierdzą, że to na wszelki wypadek, by ewentualne wojska wroga nie posuwały się zbyt szybko. Na razie zbyt szybko nie posuwają się turyści.

Po długiej i krętej drodze dotarłem wreszcie do właściwego Biskupca w odpowiedniej gminie Biskupiec i postanowiłem nagrodzić mój sukces świeżą rybą z jeziora. W końcu to Mazury. Albo Warmia. Dokładnie nie wiadomo, bo granica między tymi krainami przebiega koło Biskupca wyjątkowo niewyraźnie. A to wciąż istotna różnica, bo Warmiacy pniją fuzel ze śklonki, a Mazurzy łojom gorzałkę z glaski. To, co łączy obie krainy, to ryby.

Ryby w mazurskich smażalniach (i w warmińskich też) są zawsze świeże i prosto z jeziora, mają różne ceny, gramatury, a nawet różne nazwy, ale każda po usmażeniu kosztuje zawsze co najmniej 70 zł. To zjawisko towarzyszy mi stale od Ostródy po Sejny i od Gołdapi po Pisz. Dowolnej wielkości ryba z dowolnym ofrytkowaniem lub osałatkowaniem zawsze kosztuje tyle, co trzy dniówki kasjerki z marketu.

Zdecydowałem się na halibuta. W czasach, gdy Biskupiec nazywał się Biszofsburg, halibut nazywał się Heillbut. Brzmi to trochę jak pozdrowienie pruskich kaloszy, ale na smażalnianym zdjęciu halibut wyglądał całkiem apetycznie. Na zdjęciu leżał między frytkami a cytryną lekko wzburzony. Spojrzenie miał jakby roztargnione, a dolną wargę opuszczoną w wyrazie niewypowiedzianej skargi. Wygooglujcie sobie halibuta, zobaczycie, że jest podobny do Trumpa indagowanego w sprawie zniesienia wiz dla Polaków. Zaniepokojony zapytałem kobietę smażącą czy to na pewno świeża ryba z lokalnego jeziora. Odpowiedź była nadzwyczaj szczera:

- Panie, ja się nie orientuje, skąd to jest. Szef przywozi mrożone.

Odpaliłem smartfona, i sprawdzam, czy halibuty w ogóle pływają na Mazurach (albo przynajmniej na Warmii). Okazało się, że najbliżej do Biskupca ma halibut atlantycki, który pływa w Morzu Białym, prowadzi przydenny tryb życia i odpoczywa na prawym boku. Tak podaje Wikipedia. Na wieść o tym pani smażąca wzruszyła ramionami i przekręciła filet na prawą stronę. Halibut najwyraźniej odetchnął z ulgą.

Chwilę potem dostałem od pani smażącej posiłek kolejną porcję prawdę o świeżej rybie z mazurskiego jeziora. - Panie, halibut tu nie pływa i nigdy nie pływał, a nawet jakby pływał, to by go nikt nie łowił, bo się nie opłaca. Opłacają się tylko mrożonki. Frytki też są z mrożonki, a sałatka z worka, bo obierać i szatkować też się nie opłaca. A że turyści lubią tyle bulić, to już naprawdę nie moja wina!

Pani smażąca w przypływie szczerości wyznała mi, że i tak mam szczęście, że zamawiając halibuta dostałem mrożonego, ale jednak halibuta, bo normalnie w smażalniach w rolę halibuta wciela się sola, natomiast zamawiający solę dostają pangę. Co dostają zamawiający pangę, aż strach pomyśleć.

Tak więc, jeśli nie udało się Wam w tym roku wyskoczyć nad żadne jezioro, zawsze możecie wskoczyć do dyskontu, kupić sobie mrożonego halibuta, zostawić pani w kasie siedem dych. I ona będzie szczęśliwa, i wy poczujecie się jak na Mazurach. Albo na Warmii.

Krzysztof Szubzda

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.