4.18 do Łodzi - droga wolna. Do śmierci. Czterdziesta rocznica katastrofy pod Otłoczynem

Czytaj dalej
Fot. Zbigniew Juchniewicz
Szymon Spandowski

4.18 do Łodzi - droga wolna. Do śmierci. Czterdziesta rocznica katastrofy pod Otłoczynem

Szymon Spandowski

Czterdzieści lat temu pod Otłoczynem koło Torunia doszło do największej katastrofy kolejowej w powojennej Polsce. Jej okoliczności do dziś nie zostały w pełni wyjaśnione.

19 sierpnia 1980 roku o godzinie 3.55 na toruński Dworzec Główny przyjechał pociąg relacji Kołobrzeg - Warszawa. Tu odczepiono od niego dwa wagony i podłączono do składu nr 51130 relacji Toruń - Łódź Kaliska. Skład ten wyruszył w podróż do Łodzi o godzinie 4.18. Opóźniony, ponieważ musiał poczekać na pociąg kołobrzeski. Dwie minuty później z bocznicy w Otłoczynie, ignorując znak „Stój”, wytoczył się pociąg towarowy nr 11599. Rozerwał blokadę zwrotnicy i po niewłaściwym torze ruszył w stronę Torunia. Około godziny 4.30 oba pociągi zderzyły się. Osobowy jechał wtedy z prędkością ponad 80 kilometrów na godzinę, towarowy miał na liczniku ok. 33 km/h. W wyniku zderzenia pierwszy wagon składu osobowego został całkowicie zmiażdżony. Na miejscu zginęło 65 osób, dwie następne zmarły z powodu odniesionych ran.

Zadzwonił do mnie ówczesny naczelny toruńskich „Nowości”, Zefiryn Jędrzyński i kazał sprawdzić, co się stało - wspomina Zbigniew Juchniewicz, który na miejscu tragedii spędził później kilkanaście godzin. Relacjonował i robił zdjęcia. Niektóre z nich są tak drastyczne, że nie nadają się do publikacji. - Nie miałem samochodu, wziąłem więc taryfę. Taksówkarz już wiedział, że pod Otłoczynem doszło do katastrofy, że są zabici. Na szosie zatrzymali nas milicjanci, był wśród nich jednak naczelnik drogówki, którego znałem. Kiedy wysiadłem nie zapytał mnie, dlaczego tam jadę, ale czy zjadłem śniadanie. Rzeczywiście, tego co tam zobaczyłem, po prostu nie da się opisać.

Do największej katastrofy kolejowej w powojennej Polsce doszło w wąwozie, co bardzo utrudniło akcję ratunkową. Na dodatek, ze względu na tony rozlanego paliwa, strażacy nie mogli używać ciężkiego sprzętu. Zresztą o jakim sprzęcie tu mowa? Cztery dekady temu strażacy zajmowali się w zasadzie jedynie pożarami. Pod Otłoczynem mieli tylko dwa podnośniki zdolne unieść 15 ton. Zdruzgotany wagon ważył jednak trzy razy tyle. Ratownicy gołymi rękami wyciągali z rumowiska ludzkie wnętrzności, ponieważ brakowało nawet rękawiczek. Plecakowe zestawy do cięcia metalu jakie posiadali strażacy nadawały się do cięcia karoserii samochodów, nie zaś do masywnych wagonów. Poza tym... W kłębowisku spiętrzonych wagonów i pogiętej blachy znajdowali się poranieni ludzie.

- Cały czas mam przed oczami zwisającą z okna, uwięzioną w rumowisku kobietę. Nauczycielkę. Prosiła, żeby szukać jej męża, bo on na pewno gdzieś tu musi być. Ja do niej kilka razy podchodziłem. Uspokajałem, mówiłem, że za chwilę ją wyciągniemy, przez jakiś czas trzymałem nawet za rękę. W pewnym momencie ona drgnęła i się skończyło. Zawołałem lekarza, który stwierdził zgon. Później okazało się, że miała ucięte nogi. Do końca jednak ze mną świadomie rozmawiała - wspomina Karol Krajniak, który 40 lat temu był komendantem wojewódzkim Państwowej Straży Pożarnej w Toruniu i kierował akcją ratunkową. Do dyspozycji miał na początku około 30 strażaków…

W akcji ratunkowej po katastrofie pod Szczekocinami w 2012 roku brało udział kilkaset osób i jaki miały sprzęt. Gdybym ja miał wtedy takie możliwości, jakie mają strażacy obecnie, liczba uratowanych byłaby znacznie większa. – dodaje Karol Krajniak. - Ta bezsilność była straszna.

Zwłoki ofiar ratownicy składali na górce obok torów. Leżały tam na ziemi, gdy na miejsce katastrofy przyleciał śmigłowcem Edward Gierek.

W momencie kiedy Gierek stał na skarpie i słuchał sprawozdania, na dole cały czas pracowali ratownicy - mówi Zbigniew Juchniewicz - Praktycznie na oczach Gierka wyciągnęli zwłoki dziewczynki. Makabryczny widok, zamiast nóg były praktycznie same kości. Dygnitarze od razu się odwrócili, nie chcieli na to patrzeć.

- W dniu wypadku miałem dyżur – wspominał dekadę temu na łamach „Nowości” Janusz Cetler, emerytowany lekarz pogotowia. - Najszybciej jak się dało pojechaliśmy na miejsce ratować pasażerów. Dojście do wielu osób było bardzo utrudnione lub niemożliwe. Przeszkadzało poskręcane żelastwo. W rumowisku pracowałem ponad dwanaście godzin. Wyciągaliśmy z wagonów kogo się dało, żeby ranni jak najszybciej otrzymali pomoc. zajmowałem się wstępną segregacją poszkodowanych. Większość obrażeń to urazy twarzy, klatki piersiowej, kręgosłupa, złamania kończyn. Nie chciałbym nigdy przeżyć tego, co wówczas widziałem. Tego ogromu tragedii i nieszczęścia.

Na miejsce katastrofy dotarł także pociąg ratunkowy z toruńskich Kluczyków. Kolejarze pod wodzą Konrada Lica pojawili się pod Otłoczynem jako jedni z pierwszych i zajęli się wydobywaniem rannych. Oni również byli wobec tego rumowiska praktycznie bezradni. Sprzęt jaki posiadali służył do ustawiania na torach wykolejonych wagonów. Dźwigi, które były w stanie przenieść na bok zmiażdżone wagony oraz lokomotywy i tym samym odblokować tor, przyjechały później z Bydgoszczy i Tczewa.

Po godzinie 8.30 z rozbitej lokomotywy pociągu osobowego, ratownikom udało się wydobyć maszynistę Gerarda Przyjemskiego. Mimo poważnych obrażeń, Przyjemski przeżył. Jego pomocnik zmarł, śmierć poniosła także załoga pociągu towarowego. Jego maszynista został później obarczony winą za spowodowanie wypadku, jednak okoliczności katastrof nigdy nie zostały do końca wyjaśnione, a jej powodów na pewno było więcej. Do tragedii zapewne by nie doszło, gdyby maszyniści posiadali radia, czego od dawna się domagali. 40 lat temu łączności z maszynistami nie było. W przypadku zagrożenia, informacja o niebezpieczeństwie była przekazywana dyżurnym ruchu, ci zaś, jeśli nie byli w stanie zmienić sygnałów, ustawiali na szynach spłonki. Ich huk pod kołami pociągu był znakiem dla maszynisty, że musi się zatrzymać. Cóż z tego, że gdy tylko pociąg towarowy znalazł się na niewłaściwym torze, dyżurny z Otłoczyna wszczął alarm i zadzwonił na posterunek w Brzozie Toruńskiej. Dróżniczka, która pełniła tam wtedy służbę mogła mu tylko przekazać informację, że pociąg osobowy do Łodzi właśnie przejechał przed jej posterunkiem, pod semaforem informującym, że droga przed nim jest wolna. Kobieta była świadoma, że za chwilę dojdzie do tragedii, ale nie była w stanie nic zrobić. Niecałe dwie minuty później maszynista pociągu towarowego zobaczył przed sobą światła pociągu osobowego. Zapewne wtedy zrozumiał, że znajduje się nie na tym torze, na którym być powinien. Zaczął hamować, ale było już za późno.

Badająca wypadek komisja orzekła, że wypadek spowodował maszynista pociągu towarowego, który wyjeżdżając bez zezwolenia z Otłoczyna o godz. 4.20, rozpoczynał 20 godzinę służby. Pociąg prowadził jednak w pełni świadomie, co więcej, uzupełnił dokumentację, wpisując godzinę odjazdu. Musiał więc być przekonany, że wszystko jest w porządku. Zdaniem kolejarzy z Torunia, maszynista ruszył zgodnie z planem. O godzinie 4.20 na zewnątrz było jednak jeszcze ciemno, zapalił więc światło w kabinie, aby wpisać godzinę odjazdu. W tym momencie przestał jednak widzieć to, co działo się na zewnątrz, a tam mógł się akurat zmienić znak na semaforze, bo przecież trzeba było przepuścić opóźniony pociąg z Torunia. Dziś wspominają, że 40 lat temu nikt ich jednak nie chciał słuchać.

W wyniku katastrofy pod Otłoczynem zginęło w sumie 67 osób. Psychicznie katastrofa okaleczyła w zasadzie wszystkich, którzy mieli z nią do czynienia. Karol Krajniak na przykład do dziś stara się unikać pociągów. Nie bierze też udziału w nabożeństwach rocznicowych, które są organizowane przy pomniku ofiar katastrofy.

- To bez sensu – mówi. - O co mam się modlić? O spokój? Prosić tych w niebie o wybaczenie, że nie udało nam się ich uratować?

Szymon Spandowski

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.