Alina Bzhezhinska: Harfa jest moją bronią, muzyka jest tarczą

Czytaj dalej
Fot. Steven Cropper
Sara Komaiszko

Alina Bzhezhinska: Harfa jest moją bronią, muzyka jest tarczą

Sara Komaiszko

Wiem, że każdy funt, który uzbieram, płynie z serca. Mam świadomość, że ludzie dają nie tylko pieniądze, ale też część swojej energii. To jest budujące. Razem nie damy światu zapomnieć o Ukrainie - o swojej działalności muzyczno-charytatywnej opowiada Alina Bzhezhinska, ukraińsko-polska harfistka jazzowa, mieszkająca w Wielkiej Brytanii.

Kim się Pani czuje – Polką czy Ukrainką?

Miałam szczęście, że urodziłam się we Lwowie. To bardzo kosmopolityczne miasto. Od dziecka miałam w sobie ogromne poczucie niezależności. Nie miałam potrzeby, aby przynależeć do kogoś lub do czegoś i z tym wewnętrznym przekonaniem wyrosłam na obywatelkę świata. Moja rodzina jest typowo lwowska - mieszają się w niej polskie i ukraińskie korzenie. We Lwowie każdy jest trochę Polakiem, trochę Ukraińcem i to zawsze było naturalne. Moja babcia rozmawiała po polsku, ale po lwowsku-polsku, jak na starych filmach. W domu babci rozmawialiśmy więc mieszanką polskiego i ukraińskiego, a w domu rodzinnym, po ukraińsku. Chodziłam do ukraińskiej szkoły, gdzie miałam przyjaciół różnych narodowości. Mama pochodziła z polskiej rodziny, w której ważne były katolickie tradycje. Dzięki temu ja i moje młodsze rodzeństwo mieliśmy w dzieciństwie mnóstwo frajdy, bo każdego roku Mikołaj przychodził dwa razy. Najpierw obchodziliśmy święta katolickie u babci ze strony mamy, a potem u drugiej babci święta prawosławne. Sylwester też. Pierwszy – 31 grudnia, a drugi, ,,ukraiński’’ Sylwester świętowaliśmy 13 stycznia.

A tata?

Rodzice taty mieszkali na wschodniej Ukrainie, ale w 1939 roku zostali zesłani na Syberię. Tam się poznali. Tata urodził się tuż po wojnie, w 1945 roku, w drodze powrotnej moich dziadków z Syberii do Ukrainy. Dziadkowie osiedlili się w Stanisławowie; po wojnie było to już ukraińskie miasto. A później znaleźli nowy dom we Lwowie i tam założyli rodzinę. Dziadek był profesorem na Uniwersytecie Lwowskim. Babcia pracowała w zakładzie medycznym. Z kolei babcia ze strony mamy wierzyła, że Związek Radziecki to zjawisko tymczasowe. Żyła naiwnym przekonaniem, że we Lwowie kiedyś znowu będzie Polska. Miała własne spojrzenie na życie. Nigdy nie wyjechała ze Lwowa, nawet gdy cała jej rodzina wyemigrowała do Polski i Niemiec. Została jedyną przedstawicielką polskiej rodziny we Lwowie. Bardzo kochała Lwów. Teraz historia się powtarza z moją mamą. Mimo tego, że cierpią tam strasznie, nie mają światła, wody, żyją w strachu przed bombami, które mogą spaść w każdej chwili – to mama nie chce wyjechać. Mówi, że tam jest jej miejsce, tam są jej korzenie, tam pochowana jest rodzina; także mój ojciec, który zmarł w zeszłym roku.

Wychowała się Pani w muzykalnym domu?

W rodzinie mojego ojca wszyscy mieli wychowanie muzyczne, pomimo tego, że ojciec był wysłany do szkoły wojskowej. W rodzinie mojej mamy też wszyscy byli w naturalny sposób muzykalni. Mój pradziadek grał na skrzypcach, które sam zrobił. Muzyka i sztuka to był nasz sposób na spędzanie ze sobą czasu. Gdy przychodzili do nas goście, urządzaliśmy dziecięce koncerty. Dołączali rodzice: tata śpiewał, mama przygrywała mu na pianinie. Jako dziecko myślałam, że wszyscy tak mają w domach, że jak się do kogoś przychodzi, to zawsze jest dobre jedzenie, śpiew i tańce. W rodzinach moich przyjaciół ze szkoły muzycznej też tak było. Chodziłam do znanej Specjalistycznej Szkoły Muzycznej imienia Salomei Kruszelnickiej we Lwowie, dla najbardziej utalentowanych dzieci w kraju. Nie chcę tu zabrzmieć snobistycznie, ale możliwe, że to była norma lwowskiej klasy średniej. Wszyscy musieli grać
na jakichś instrumentach, albo zajmować się sztuką. Podczas gdy uczyłam się w szkole muzycznej, siostra z bratem, też uzdolnieni muzycznie, kształcili się w szkole plastycznej. Ciągnęło ich bardziej w stronę sztuki. Dla mnie od dzieciństwa muzyka była jak oddychanie, nieodłączną częścią codziennego życia. Nie odczuwałam, że jest to coś wyjątkowego, bo wszyscy, których znałam mieli ten sam talent.

Dlaczego wybrała Pani akurat harfę?

Przypadek. Gdy miałam pięć lat, mama zaczęła mnie uczyć gry na fortepianie. Jako 7-letnia dziewczynka grałam już dość dobrze. Rodzice myśleli, że będę kontynuowała fortepian, że pójdę w ślady mamy. A ja zobaczyłam wielką, złotą harfę i się w niej zakochałam. Uwiódł mnie jej wygląd, a nawet nie wiedziałam jeszcze wtedy, jak ona brzmi. Prawdę mówiąc nie brzmiała zbyt dobrze, bo była to stara rosyjska harfa. (śmiech)

Kiedy pomyślała Pani o sobie pierwszy raz: „Jestem harfistką”?

Pierwszy koncert zagrałam po pół roku uczenia się gry na harfie. Już wiedziałam, że jestem harfistką, dlatego że byłam jedyną harfistką w tak młodym wieku. Wszyscy patrzyli ze zdumieniem, że taka mała dziewczynka gra na tak dużym instrumencie. Ale nauka gry szybko mi zbrzydła; przez wiele lat miałam do harfy dwuznaczny stosunek: i miłości, i nienawiści. To było spowodowane radzieckim systemem edukacji – panował rygor jak w wojsku. Traktowano nas w szkole jak zawodowców, a byliśmy przecież dziećmi. Ogromna presja, współzawodnictwo, koncentrowanie się na wynikach. Brakowało miejsca na ekspresję artystyczną, a to najbardziej mnie pociągało w muzyce. Szczęśliwie, od czasu do czasu trafiałam na profesorów, którzy uczyli nas w przed-radzieckim stylu. Kochałam lekcje historii muzyki u pani profesor, która zwiedziła cały świat, bo była żoną ambasadora. Na lekcjach opowiadała, jak grała w Paryżu czy Tajlandii. Te wszystkie historie inspirowały mnie, jako młodego muzyka. Zrozumiałam, że muzyka może dać mi przepustkę do zwiedzania świata.

Od wielu lat koncertuje pani w Europie i Stanach Zjednoczonych. Ostatnio występowała Pani na Festiwalu Jazzowym na Ibizie jako gość specjalny. Na swoim koncie ma Pani nawet występ z okazji 80-tych urodzin Królowej Elżbiety w Zamku Balmoral!

Tak. Udało mi się z harfą. O mały włos historia mogłaby potoczyć się inaczej. Po ukończeniu szkoły muzycznej nastąpił we mnie okres buntu. Miałam osiemnaście lat i postanowiłam: nie będę już harfistką. Czułam się ograniczona przez instrument; sam jego dźwięk mnie irytował. Proszę pamiętać, że dwadzieścia lat temu repertuar na harfę był dość ubogi w porównaniu z fortepianem czy skrzypcami. Teraz wiele się zmienia, harfa zaczyna istnieć w jazzie, w muzyce popularnej i elektronicznej. Dziś harfiści mają nieograniczone możliwości do eksperymentowania. Ale wtedy wydawało się, że jedyną perspektywą było dla mnie siedzieć gdzieś z tyłu w orkiestrze i liczyć takty, żeby się nie spóźnić na swoje nieliczne partie, których nawet nie było słychać, bo stare instrumenty były kiepskiej jakości. Bolało mnie, że nie mogłam pokazać swojej indywidualności.

Co się wydarzyło?

Przełom nastąpił, kiedy pojechałam na studia do Warszawy. Znów przypadek. Mój tata był w Polsce na konferencji; poznał kogoś, kto polecił mu spotkanie z profesor Urszulą Mazurek. Była ona i z pewnością nadal jest jedną z najznamienitszych polskich harfistek. Już wtedy była znana z tego, że świetnie uczy. Udało mi się dostać stypendium i to był punkt zwrotny w mojej karierze. Pani profesor była niesamowitą indywidualnością i wielką artystką. Zafascynowała mnie, dała nadzieję i siłę do tego, by kontynuować grę na harfie. Odkąd pamiętam, miałam wielkie szczęście do ludzi, którzy pojawiali się na mojej drodze. Byli jak gwiazdy, które oświetlały przyszłość. Urszula - pani profesor - była jedną z tych osób. Moje pierwsze spotkanie z nią u niej w domu wspominam jako mistyczne. Pani profesor, która była w ciągłych trasach koncertowych, wróciła właśnie z podróży po Meksyku. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie, ale nie tylko to! Wszystko dotyczące profesor Urszuli Mazurek było wyjątkowe. W mieszkaniu hodowała małą małpkę. Miała trzy harfy, jedną meksykańską, jedną włoską i trzecią, starą, francuską harfę mistrza Sebastiana Erarda. Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałam: ani małpy u kogoś w domu, ani takich instrumentów. Gdy dotknęłam strun włoskiej harfy, to ogarnęło mnie wzruszenie. Po tylu latach beznamiętnego grania nagle odkryłam, że to jest piękny instrument, nie tylko wizualnie ale i dźwiękowo. Urszula powiedziała: ,,Dziecko, masz talent, ale masz też coś i w głowie, i w sercu. To jest najważniejsze, że rozumiesz i czujesz muzykę. Nad resztą będziemy pracować.’’

Na czym polegała ta praca?

Była niesamowita. Tak ciężka, Boże! Po kilku miesiącach myślałam, że zwątpię. Moja nauczycielka nie pozwalała mi grać żadnych utworów! Musiałam bez końca pracować nad techniką. Grałam najpierw jednym palcem, potem drugim palcem, po dwadzieścia, czterdzieści powtórzeń, żeby wyszlifować technikę. Chciała, żeby technika stała się moją naturą. Zrobiła ze mną coś niezwykłego. Nauczyła mnie grać bez żadnych oporów. Bez trudności. Proszę spojrzeć na moje palce, nie mam żadnych bąbli, żadnych odcisków, żadnej zrogowaciałej skóry na opuszkach. Nie mam problemów z kręgosłupem. Mogę grać cały czas, podróżować z harfą wszędzie, ciągnąć ją schodami do góry, i w dół, i grać co dzień, i nic mi się nie dzieje. Dzięki pani profesor Urszuli Mazurek poczułam po raz drugi w życiu, że jestem harfistką, ale już na innym poziomie. Na poziomie serca.

Od kilku lat rewolucjonizuje Pani londyńską scenę jazzową. Łamie stereotyp zarówno ,,kobiety w jazzie’’ jak i ,,harfy w jazzie’’.

To rezultat mojego wychowania i tego, że nie lubię grać według zasad. Nie mam innej drogi, żeby jako artystka wypowiedzieć się muzycznie - muszę szukać nowych form. Dlatego chcę sprawić, że harfa w jazzie zostanie dostrzeżona. Jazz to język muzyczny, który jest związany z wolnością, a ja nie chcę już używać innego języka. Kiedy raz zazna się tej satysfakcjonującej swobody i dziecięcej ekscytacji, którą daje improwizacja, komponowanie w tu i teraz, to nie można już iść gdzie indziej. Nie można się wycofać, po prostu chce się tego więcej i więcej. Moją misją jest, by ludzie poważnie traktowali harfę w jazzie. Mimo że
jest to męska branża, to też się zmienia. Mam nadzieję, że przestaniemy mówić o kobietach i mężczyznach w jazzie, tylko będziemy mówić o muzykach i o tym, co mogą sobie nawzajem dać artystycznie. Jazz jest na tyle elastyczny, że jest to możliwe. Sprzyja temu londyńska scena, której ranga wyznacza kierunek muzycznemu światu. Jest międzynarodowa, muzycy mogą rozwijać się artystycznie, bez dyskryminacji ze względu na płeć, pochodzenie lub rasę. Mam nadzieję, że dojdziemy do takiego momentu, w którym tworzenie muzyki będzie odbywało się bez politycznych rozgrywek.

Kiedy zaczęła Pani ,,używać harfy jako broni’’? Tak to Pani nazwała podczas ostatniego koncertu charytatywnego w londyńskim Klubie 606.

Zaczęło się w 2014 roku. W Kijowie ludzie wyszli na demonstrację. Pamięta pani masakrę na Majdanie? Na ulicach leżały trupy zabitych. W tamtym czasie od dawna już żyłam za granicą. Mieszkałam w Edynburgu, ale akurat byłam w trasie koncertowej w Ameryce. Nie miałam dokładnych informacji z Ukrainy, a wszystko się tam rozwijało dynamicznie. Gdy wróciłam do Edynburga, włączyłam telewizor i zobaczyłam płonące miasto. Skamieniałam. Doszło do mnie, że to Kijów. To było 20 lutego. Tego samego dnia wieczorem grałam koncert. Wiedziałam, że zginęło dużo ludzi. Moja rodzina była w drodze ze Lwowa do Kijowa. Jechali na kolejną demonstrację, żeby wesprzeć tych na linii frontu. Na koncercie, emocjonalnie i spontanicznie zwróciłam się z apelem do publiczności. Żarliwie tłumaczyłam, że jadę do Kijowa, żeby być ze swoją rodziną, bo nie mogę siedzieć bezczynnie i oglądać relacji z telewizji. Byłam zaskoczona, jak bardzo ludzie się przejęli. Udało mi się zebrać wówczas trochę funduszy. Pojechałam na Ukrainę; na Majdanie byłam z całą rodziną i przyjaciółmi. Przyjechało wtedy na Majdan mnóstwo ludzi z całego kraju. Wiedziałam, że zaczął się nowy etap i rozumiałam, że będą poważne konsekwencje. Ludzie będą potrzebowali pomocy; rodziny, które straciły swoich bliskich; dzieci, które zostały bez rodziców. Wróciłam do siebie, do grania koncertów i nawet jeśli nie były to oficjalne zbiórki, to i tak zawsze ze sceny wspominałam o tym, że jest możliwość wsparcia Ukraińców. Ponieważ znam bardzo dużo ludzi na Ukrainie, którzy organizowali punkty pomocy, to zaczęłam z nimi bezpośrednio współpracować. Miałam pewność, że pieniądze które udało mi się zebrać, idą na najważniejsze w danym momencie cele.

Ile pieniędzy Pani zebrała?

W tym roku ponad 30 tysięcy funtów. Nie jest to duża suma. Czasami widzę w mediach społecznościowych informacje o tym, że jakaś gwiazda popu czy aktor z Hollywood rzucają hasło i w mgnieniu oka zbierają sto tysięcy. Dla mnie najważniejsze jest to, że każdy funt, który uzbieram, jest przysłany od serca. Mam świadomość, że ludzie dają nie tylko pieniądze, ale też część swojej energii. To jest budujące. Teraz pomagam w cudownej akcji mojej przyjaciółki z Łucka, Tetiany Miałkowskiej, artystki, która nie tylko przekształciła miejską galerię w centrum pomocy dla uchodźców ze wschodniej Ukrainy, ale też organizuje zajęcia terapii sztuką dla dzieci. Niektóre pochodzą z rodzin patologicznych. Można sobie tylko wyobrazić, co takie dziecko już przeżyło, jeśli pochodzi z rodziny, w której rodzice piją lub biją, a nagle wybucha wojna. Są zupełnie zdruzgotane, nie mają poczucia bezpieczeństwa. Na zajęciach artystycznych, na wycieczkach w plenerze z opiekunami mają szansę w zdrowy i bezpieczny sposób oderwać od strasznej rzeczywistości i po prostu cieszyć się kreatywnością, naturą. Byłam świadkiem tych kempingów połączonych z zajęciami na łonie przyrody i to było wzruszające. Planuję zbiórkę na następny taki dwudziestodniowy kurs na wsi dla dzieci w okresie świątecznym. Żeby miały namiastkę świąt. Liczę na to, że w przyszłym roku uda mi się zorganizować dla nich kurs muzyczny.

Zna Pani innych twórców ukraińskich, którzy też zajmują się działalnością aktywistyczną lub humanitarną poprzez swoją muzykę? Czy społeczność ukraińskich muzyków wspiera się w tych działaniach?

Wyjechałam z Ukrainy tak dawno, że już jako profesjonalnej harfistce nie dane mi było poczuć, że należę do jakiejś ukraińskiej społeczności muzyków. Odkąd tworzę muzykę, współpracuję z ludźmi z całego świata. Ale każdy ukraiński muzyk którego znam, robi, co może. Może nie trzymamy się jako grupa, ale wiemy o sobie. Na mój następny koncert charytatywny w Londynie
w Cockpit Theatre, muzycy sami się zgłaszali. Nie musiałam nikogo zapraszać. Nagle mój line-up tworzy międzynarodowa grupa piętnastu muzyków. Ludzie przyjeżdżają specjalnie z Hiszpanii lub ze Szkocji, nie brakuje też londyńskich gwiazd. To jest moja społeczność. Nie patrzymy kto jest z jakiego kraju, po prostu tworzymy razem. To buduje więź. Trzymamy się nawzajem w sercach i pomagamy sobie.

Ma Pani w planach wydanie płyty ‘’wojennej’’ - wieńczącej tę charytatywną międzynarodową współpracę muzyczną? A może skomponowała Pani utwór który byłby odpowiedzią na wojnę?

Nie wiem jeszcze… Każdy utwór, który piszę, jest zawsze odzwierciedleniem jakiegoś osobistego przeżycia. Jeśli chodzi o melodie wojenne, to rezonuje ze mną pieśń łemkowska ‘’Pływie kacza’’, która stała się hymnem Majdanu. Zaaranżowałam ją na harfę i gram czasem na koncertach. Wydałam też jej aranżację w najnowszej książce utworów na harfę i wiem, że sporo ludzi w Wielkiej Brytanii, Polsce, Ukrainie, czy Stanach gra tę pieśń. Zaraz po rozpoczęciu wojny, Związek Harfistów ze Stanów Zjednoczonych zaprosił mnie do zrealizowania koncertu i warsztatu mistrzowskiego online, które miały promować ukraińską muzykę. Wtedy też zaprezentowałam ‘’Pływie kacza’’. Później dostawałam wiadomości od harfistek z całego świata, że widziały mój występ online, zdobyły nuty do tego utworu i teraz go grają. Urzekające, że ten muzyczny symbol Ukrainy walczącej zaczął się tak organicznie wpisywać we współczesny repertuar harfowy. Muzyka ma niezwykłą siłę, może rozczulać, ale może też wspierać. Powstaje już nowa fala muzyki wojny. W pewien sposób wojna sprawia, że poeci, muzycy i artyści są bardzo płodni. Moi znajomi muzycy, którzy wstąpili do armii, wzięli ze sobą instrumenty. Czasami ktoś mi wyśle filmik nagrany komórką, gdy po nocnej bitwie żołnierze siedzą i słuchają, jak ktoś gra na skrzypcach. Albo razem śpiewają. Muzyka jest ich bronią, ale też tarczą.

Co poczuła Pani 24 lutego, gdy na Ukrainę zaczęły spadać rakiety?

Nie było to niespodzianką. Tata, analityk wojskowy i doradca w parlamencie ukraińskim zawsze ostrzegał przed niebezpieczeństwem ze strony Rosji. Nalegał, żeby wprowadzać do armii nowe technologie, żeby szkolić i umacniać wojsko. Dorastając, często słyszałam o tych problemach, miałam zakodowane w podświadomości, że coś takiego może się zdarzyć. Tak naprawdę wojna trwa od 2014 roku. Po Majdanie walki o wschodnią Ukrainę nigdy nie ustały. Chyba jednak mało kto wierzył, że na taką skalę rozpocznie się rosyjska agresja. Nie byliśmy na to przygotowani. Nie spodziewaliśmy się tego, że będziemy świadkami tego koszmaru, który dzieje się na naszych oczach. 24 lutego moją pierwszą reakcją było oczywiście to, że chciałam jechać do Lwowa i być z rodziną.

Pani rodzina nie ewakuowała się z Ukrainy?

Nikt z rodziny nie wyjechał ze Lwowa. Moja siostra działa jako wolontariuszka w różnych punktach pomocy. Często mówi, że ktoś musi zostać na miejscu i pracować, żeby kraj dalej funkcjonował. Mój brat, który po studiach w Warszawie wrócił do Lwowa i założył razem z siostrą firmę architektoniczną, zamroził działalność i zgłosił się do wojska. Z pierwszej zrzutki jaką zorganizowałam w tym roku, kupiliśmy auto dla jego jednostki, dostawczego Nissana. Z moim przyjacielem z Londynu pojechaliśmy tym autem do Lwowa, sama prowadziłam. Tam, gdzie byli Rosjanie, nic nie zostało. Wszystko splądrowane i zniszczone. Nie ma ludzi, budynków, placów. Tam trzeba będzie budować od zera. Natomiast na zachodniej Ukrainie ludzie mają jeszcze światło przez cztery godziny dziennie. Potem nastaje ciemność. W niektórych miejscach jest cieplej, bo grzeją kaloryfery. Tam, gdzie nie ma wody, to nie
grzeją, i jest zimno. Dlatego przed świętami Bożego Narodzenia znowu wyruszam na Ukrainę zawieźć agregatory i towary elektryczne.

Zostanie tam Pani na święta?

Nie, trzymają mnie obowiązki tutaj w Wielkiej Brytanii. Ale cieszę się, że pojadę chociaż na kilka dni. Wielu moich znajomych Ukraińców z Zachodu też jeździ do Ukrainy, żeby pokazać, że wspierają tych, którzy tam zostali, że nie zapominają. Również po to, żeby osobiście przeżyć to, co ludzie tam przeżywają. To naprawdę diametralnie zmienia percepcję rzeczywistości.

Jak zmieniła się Pani rzeczywistość?

Zadziwiające, ale mam wrażenie, że gorzej sobie radzę z wojną będąc w Wielkiej Brytanii, niż moja mama i siostra we Lwowie. Każdego rana najpierw modlę się, żeby wszyscy na Ukrainie przeżyli ten dzień. Potem oglądam wiadomości, trochę popłaczę. Później biorę się w garść, prawie jakbym zakładała na siebie niewidzialny pancerz i hełm. Wzmocniona w ten sposób, idę na koncert. Gram i staram się nie płakać. Ale i tak czuje się, jakbym nieustająco była na emocjonalnym rollercoasterze. A gdy widzę moją siostrę i mamę, kiedy rozmawiamy, wydają mi się o wiele mocniejsze ode mnie. Może dlatego, że one są tam na miejscu
i mają siebie nawzajem? Może gdybym była z nimi, byłoby mi łatwiej przeżywać trudne momenty? Tutaj czuję się czasem bezsilna. Organizuję zbiórkę za zbiórką, ale niczym ołowiana chmura ciąży nade mną świadomość, że to, co udaje nam się zebrać, nigdy nie wystarczy. Nigdy nie uda nam się pomóc wszystkim. Nigdy nie możemy poczuć ostatecznej satysfakcji z tego, że naprawdę komuś uratowaliśmy życie. Mama zapewnia mnie, że to co robimy tutaj, że mówimy o Ukrainie, że nie dajemy światu zapomnieć, to jest dla nich największe wsparcie. To mama uświadomiła mi, że harfa jest moją bronią. W pierwszym odruchu chciałam jechać na Ukrainę i stanąć w szeregi z moim rodzeństwem. Mama uzmysłowiła mi, że mogę tu, z harfą, zrobić coś ważnego. I mimo, że czasami wątpliwości biorą górę i wyrywam sobie włosy z głowy nad tym jak jeszcze można pomóc, to staram się nie poddawać.

Jaka jest rola artysty w czasach wojny?

Nina Simone powiedziała, że obowiązkiem artysty jest odzwierciedlanie rzeczywistości. To jest to, w co wierzę i według czego żyję. To mój wewnętrzny kodeks artystki. Jako muzycy mamy dojście do pełnego mocy środka przekazu - sceny, która daje nam niesamowitą możliwość docierania do publiczności. Robimy to nie tylko propagując własną muzykę czy artystyczne wizje, ale też możemy dawać obraz temu, co dzieje się w świecie. Możemy skłaniać do refleksji. Motywować do działania. Być katalizatorem społecznej zmiany. Oczywiście każdy artysta ma prawo do tego, żeby wybrać, co jest dla niego ważne. W moim przypadku, trudno było nawet mówić o wyborze. Nie potrafiłabym inaczej.

Sara Komaiszko

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.