Babki na wsiach bały się jej tak, jak diabeł święconej wody

Czytaj dalej
Fot. Archiwum
Helena Wysocka

Babki na wsiach bały się jej tak, jak diabeł święconej wody

Helena Wysocka

Na świat przyjęła prawie pięć tysięcy dzieci. Niektórym wskazała właściwą drogę, pomogła wyrwać się z biedy. Czesława Kalwajtys, była położna z Filipowa za swój trud otrzymała wiele medali. Ale najbardziej ceni sobie ten, za wieloletnie pożycie małżeńskie.

Ostatnio, nad wyróżnieniem Czesławy Kalwajtys zaczęły zastanawiać się gminne władze. - Tak? - dziwi się zainteresowana. - To bardzo miłe, ale nic szczególnego nie zrobiłam. Wykonywałam tylko swoje obowiązki. Zresztą, bardzo je lubiłam. Gdybym dziś miała wybór, poszłabym tą samą drogą.

Położna jak ksiądz

Pochodzi z Pawłówki, z bogatej, wielodzietnej rodziny.

- Pociąg do medycyny wyssałam z mlekiem matki , która była położną- śmieje się pani Czesława. - A w tamtych czasach to bardzo ważna osoba. Niemal tak samo jak proboszcz, albo wójt.

Gdy miała dziesięć lat wybuchła druga wojna światowa. Niemcy zabrali ojca do obozu w Dachau, a mamę i rodzeństwo przesiedlili.

- Trafiliśmy do Zusna - wspomina. - Na mieszkających tam ludzi nie dam powiedzieć złego słowa. Są wspaniali, bardzo życzliwi. Przyjęli nas niezwykle serdecznie. Pamiętam też, że skrzyknęli się i pomogli nam w polu, przy żniwach. Wiedzieli, że nie damy sobie rady.

Na świat przyjęła prawie pięć tysięcy dzieci. Niektórym wskazała właściwą drogę, pomogła wyrwać się z biedy. Czesława Kalwajtys, była położna z Filipowa za swój trud otrzymała wiele medali. Ale najbardziej ceni sobie ten, za wieloletnie pożycie małżeńskie

Po wojnie podjęła naukę w Liceum Pedagogicznym w Suwałkach. Ale nie widziała się w roli nauczycielki, po cichu wciąż marzyła o białym fartuchu. Okazja, by zmienić zawód nadarzyła się tuż przed maturą. Państwowa Szkoła Położonych w Białymstoku ogłosiła bowiem nabór. Złożyła dokumenty i, choć chętnych było wielu, została przyjęta.

- Mieliśmy wyżywienie oraz internat za darmo, ale musieliśmy pracować - opowiada. - Tak więc, w dzień chodziłam na zajęcia, a po południu, albo nocą do szpitala, na dyżury. Najpierw robiłam specjalizację z „basenologii”.

Dopiero w drugiej, czy trzeciej klasie praktykowała na sali porodowej. Takie były przepisy. Aby podejść do egzaminu należało mieć na swoim koncie co najmniej dziesięcioro przyjętych dzieci.

- Łatwo nie było- nie ukrywa. - Trzeba było biegać ze szkoły do szpitala i odwrotnie. Brakowało czasu na naukę. A nocą w internacie nie wolno było palić światła. Jak się uczyć? Znalazłam na to sposób. Otóż, z książkami ukrywałam się w toalecie.

Na egzamin szła z pustką w głowie, ale zdała śpiewająco. Dziś mówi, że sama się dziwiła, skąd posiada tak wielką wiedzę.

Z wozu odpadały koła

W 1950 roku otrzymała dyplom i nakaz pracy w Filipowie. W tym czasie we wsi był tylko felczer, blisko 90-letni.

- Bardzo sympatyczny człowiek, ale wiek robił swoje. Nie mogłam za wiele liczyć na jego pomoc - nie ukrywa.

Zamieszkała w budynku ośrodka zdrowia, w niewielkim pokoju. Rodzice dali „wyprawkę”, czyli łóżko i pierzynę. Kupiła sobie kożuch, chustę na głowę oraz walonki i wzięła się do roboty.

- We wsi była potworna bieda - opowiada. - Nie mieliśmy wody, ani światła. Telefon był dostępny tylko do południa, na poczcie i posterunku milicji. Później komendant zabierał aparat do domu. Nocą, jak ktoś chciał zadzwonić, musiał budzić komendanta. Nie było to łatwe.

Nie obowiązywały żadne rejony. Pomagała więc nie tylko kobietom z filipowskiej gminy, ale też bakałarzewskiej, czy oleckiej. Do rodzących jeździła wozem, często „żelaźniakiem”. Nie raz z narażeniem życia, bo po drodze odpadły zużyte koła. Nie raz trzeba było brać walizkę pod pachę i biec do ciężarnej, bo trudno było pokonać śnieżne zaspy.

- Kiedyś, w drodze do rodzącej, złapała nas burza - wspomina. - Przed nami i za nami waliły pioruny. Potwornie się bałam, ale dzięki Bogu nic się nie stało.

Podobnie, jak wtedy, gdy rolnik uparł się, że skróci drogę i pojedzie przez rzekę. Efekt? W saniach było pełno wody.

- Z tej wyprawy przywiozłam do domu wszy - dodaje. - Musiałam spędzić w domu rodzącej noc, zdrzemnęłam się chwilę i oblazły mnie insekty.

Z perspektywy lat ocenia, że najgorzej było wtedy, gdy poród był skomplikowany i należało wieźć rodzącą do suwalskiego szpitala. A na drodze pełno było śnieżnych kurhanów.

- W Garbasiu przetrzymywano więźniów - wspomina. - Kiedyś jeden z pracujących tam mężczyzn wezwał mnie do rodzącej żony. Potrzebny był transport, ale przysłano mi dwie stare chabety. Bałam się, że nie dojedziemy do Suwałk. Poprosiła więc o pomoc jednego z miejscowych gospodarzy. Przy jego pomocy ciężarną zawinęła w pierzyny, przywiązała do sań. A sama wyposażona w latarkę, świece i łopatę do odśnieżania ulokowała się obok niej.

- Było potwornie ciemno, drogę wyznaczały nam telefoniczne słupy - mówi. - Na rogatkach Suwałk, przy cmentarzu, zostaliśmy zatrzymani przez milicję. Ale gdy powiedziałam, że wiozę rodzącą, zrezygnowała z kontroli.

Pracownicy szpitala przyjęli ich serdecznie. Zrobili herbatę, dali jeść. A doktor Ryszard Eugeniusz Racz, ówczesny szef ginekologii zadbał też o konia. Z garażu wyprowadził swoje auto i polecił umieścić tam zwierzę, by się ogrzało.

Pół litra na stół

- Mieliśmy takie odgórne zalecenia, aby walczyć z babkami - wspomina pani Czesława. - Ale wydało mi się to absurdalne, bo i tak nie mogłam być w kilku miejscach jednocześnie, a trudno ustawić porody jeden z drugim. Uznałam więc, że zamiast walić głową w mur, będę edukować. Z czasem doszło do tego, że babki bały się mnie, jak diabeł święconej wody.

A łatwo nie było. We wsiach, w walących się domach nie raz brakowało potrzebnych przy porodzie szmat. Panowała też moda na źle pojmowaną gościnność. Otóż, gdy jeden z domowników jechał po położną, drugi, zamiast czuwać przy ciężarnej, ruszał do kuchni. Smażył ze słoniny stos skwarek, jaja i stawiał na stół butelkę. - Ludzie chcieli, żebym najpierw się gościła, a później zajęła pracą - tłumaczy mieszkanka Filipowa. - Ale udało mi się dość szybko zwalczyć ten zwyczaj.

W połowie czerwca 1956 roku w Filipowie, jak żartuje pani Czesława, do Filipowa dotarła cywilizacja. Wtedy została otwarta izba porodowa. Wprawdzie bez toalety, wody i światła, ale zawsze.

- Pacjentki załatwiały się do wiadra, które musiały szorować salowe - wspomina. - A wodę kradłyśmy nocami od sąsiadów.

Ale już było lżej, bo w izbie znajdowało się kilka łóżek. A to znaczy, że położna mogła czuwać nad kilkoma rodzącymi jednocześnie. Rozmówczyni dodaje, że tylko dzięki ciężkiej pracy salowych nie doszło do żadnych zakażeń.

- Miałyśmy taki ogromny kocioł do gotowania bielizny i to nas ratowało - mówi. - Pralkę otrzymałyśmy dopiero w latach 80.

1956 rok był przełomowym w życiu położnej nie tylko z powodu otwarcie izby. Wtedy pani Czesława wyszła za mąż. Poślubiła chłopka z sąsiedniej wsi i, jak dziś mówi, dokonała wspaniałego wyboru.

Matka chrzestna

Urodziła troje dzieci, wybudowała, wraz z mężem dom w sąsiedztwie „porodówki” i rzuciła się w wir pracy społecznej. Działała w PCK, była radną.

- Mąż chodził do pracy, a ja do roboty - śmieje się. - Byłam położną, prowadziłam dom, wychowywałam dzieci. Pamiętam, że starałam się je ubierać w czerwone fraczki, by w drodze do szkoły wyróżniały się w tłumie. Gdy zerkałam przez okno, widziałam, gdzie się znajdują.

Pracowała do 1986 roku, do czasu aż zlikwidowano izbę porodową. Wprawdzie otrzymała propozycję pracy w suwalskim szpitalu, ale ją odrzuciła. To wcale nie oznacza, że spoczęła na laurach. Bo jeszcze przez wiele lat ciężarne kobiety prosiły ją o rady. Nigdy im nie odmówiła I nigdy też nie przyłożyła ręki do przerwania ciąży .

Na świat przyjęła prawie pięć tysięcy dzieci. Dla niektórych jest matką chrzestną. - W przeszłości mieszkańcom wsi najważniejsze było pierwsze, drugie dziecko - tłumaczy. - Wtedy urządzano huczne chrzciny. A przy kolejnych rodzice chcieli jak najszybciej dopełnić obowiązku. A, że byłam pod ręką to pełniłam rolę chrzestnej. Zresztą, nigdy nie odmawiałam. Patrzyłam tylko, czy mam z czego zrobić chrzczo-nkę. - Wspaniała kobieta - ocenia Andrzej Matusiewicz z Suwałk. - Znam ją i podziwiam.

W wielu przypadkach dorastającym dzieciom pomogła wyrwać z się z biedy. Przekonała, by nie kończyli nauki na podstawówce. Dziś, gdy ich spotyka, dziękują.

Lubi czytać książki historyczne, lokalną prasę. Ma dwa pudła medali i odznaczeń. Wśród nich krzyże zasługi. Za najcenniejszy uważa ten, który otrzymała od prezydenta Lecha Kaczyńskiego za 50 lat pożycia małżeńskiego.

- Rodzina była i jest dla mnie najważniejsza - nie kryje.

Helena Wysocka

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.