Człowiek, który umierał już cztery razy. I wciąż powstaje

Czytaj dalej
Fot. Andrzej Banas
Maria Mazurek

Człowiek, który umierał już cztery razy. I wciąż powstaje

Maria Mazurek

Lata walki z nowotworem, 94 blizny, jedno wycięte płuco, częściowa utrata węchu i słuchu - nie powstrzymały go, by zdobywać wysokie szczyty i startować w morderczym triatlonie. Poznajcie Piotra Pogona, wyjątkowego bohatera książki Julii Lachowicz „Umarłem cztery razy”. Był bogaczem i bankrutem, bezdomnym i sportowcem, umierającym i odradzającym się.

Piotr Pogon poszedł ostatnio potańczyć na krakowski Kazimierz. Uwielbia tańczyć. I celebrować każdą dobrą chwilę. I śmiać się, i żartować. Po prostu: żyć pięknie. Więc tańczy z jakąś miłą dziewczyną (a tancerzem jest, nie chwaląc się, dobrym). Ona pyta go: - A ile ty masz lat, bo jakoś trudno stwierdzić?

- W 1988 roku maturę zdawałem.

- To pan stary jest.

Na parkiecie został sam. Ta dziewczyna nie mogła jednak wiedzieć, że choć Pogon żyje na tym świecie 49 lat, to trochę tak, jakby żył jeszcze dłużej. Aż trudno uwierzyć, że jeden człowiek tyle przeżył: okres prosperity, bankructwo, bezdomność, ponad 30-letnią walkę z nowotworem, wycięcie płuca i tarczycy, dwie wielkie miłości, wyprawy w najwyższe góry świata i mordercze zawody triatlonowe. I własną śmierć. Cztery razy.

Śmierć pierwsza

Był 1984 rok. Miał wtedy 17 lat. Był nowohucianinem, harcerzem, miłośnikiem sportu. Wrócił właśnie z obozu harcerskiego z nie najlepszym samopoczuciem: bolało go gardło, miał gorączkę. Myślał, że rutinoscorbin załatwi sprawę. Ale było coraz gorzej.

Jak trafił do lekarza, guz był wielkości śliwki. Diagnoza: rak. Dla Piotra to był koniec dzieciństwa i początek inwazyjnych chemii, długich pobytów w szpitalu. Goniła go śmierć. Raz była tuż-tuż.

- Podczas badania rentgenowskiego położyli mnie głową do dołu, bo zepsuł się stół do badań. Nagle poczułem, jak moją głowę zalewa krew. Dosłownie. Serce przestało bić - opowiada.

W wieku 17 lat przeżył śmierć kliniczną. Nie pamięta żadnych świateł w tunelu, kwiatów na łące. Nie pamięta żadnych obrazów. Tylko to uczucie - absolutnego błogostanu. I złość, jak lekarzom udało się go odratować, przywrócić do żywych: dlaczego zabieracie mnie z tej pięknej krainy? Jakim prawem? Po przebudzeniu wszystkie zmysły były wyostrzone. Słowa brzmiały jak walenie w bęben, szpitalne światło raziło w oczy, zwykły dotyk pielęgniarki był intensywny, nie do zniesienia. I ten smak krwi w ustach.

Onkologia, szczególnie dziecięca, była wtedy na fatalnym poziomie. Rak - to było jak wyrok. Kiedy Piotrka przewieźli na Garncarską w Krakowie, nikt nie wierzył, że z tego wyjdzie. Załamał się.

I wtedy usłyszał od górala, z którym dzielił salę: „Co tak rycys? Cipa jesteś?”. Przez kolejne kilka dni ten bezpośredni góral wykładał mu swoją prostą filozofię. Ale wbił do głowy śmiertelnie choremu 17-latkowi, że warto walczyć. I warto żyć pięknie, nawet jak to życie za niedługo ma się zakończyć.

Po kilku dniach góral nagle przestał oddychać, posiniał i zszedł z tego świata. Ale dzięki niemu Pogonowi zachciało się żyć.

Śmierć druga

Kilka lat później koleżanka pokazywała mu zdjęcia z wakacji. Wypatrzył na nich piękną dziewczynę. Podniósł oczy i zobaczył, że ta dziewczyna siedzi obok.

Z Beatą umówili się jeszcze tego samego dnia. Trzy lata później w kościółku w Mogile wzięli ślub.

Poszli na studia. On dorabiał jako drwal, sprzedawca, pracownik myjni autobusowej, opiekun bizonów w ogrodzie zoologicznym, szmugler komputerów z Niemiec do Rosji. Żeby mieć start na wspólne życie, jakieś gniazdo, dobry początek.

Z rakiem był spokój. Do 1991 roku.

Pogon poszedł na rutynowe badanie rtg. Formalność, nigdy nawet tymi badaniami się nie stresował. Był młody, zakochany, na dorobku. Pewny, że całe życie jest przed nim.

Lekarz powiedział: Zaciemnienie na płucach. Znów ma pan nowotwór.

- Zmiażdżyło mnie to. Psychicznie było dużo gorzej niż za pierwszym razem, bo wiedziałem, co mnie czeka. Przeżyłem taki szok. Nie wiem nawet, jak wróciłem do domu. Totalna amnezja - opowiada.

Beata, dowiedziawszy się o chorobie, poprosiła Piotra o dziecko. Szymek, dziś dorosły facet, miał być dla niej najcenniejszą pamiątką po miłości jej życia.

Piotr Pogon
Andrzej Banas Piotr Pogon

W razie, gdyby…

Lekarze nie zwlekali. Po kilku dniach leżał na stole operacyjnym. Wycięli mu praktycznie całe płuco. Po tym, kiedy się przebudził, zakazali uprawiać sportów, przemęczać się, dźwigać.

Myślał, że to koniec normalnego życia. Już nic nie będzie go cieszyć, nic nie będzie motywować, już nie ma po co żyć. Rozpaczał przez trzy dni. Czwartego dnia wsiadł na rower i pojechał odwiedzić brata. Do Bochni, 40 kilometrów.

- Każdy ruch pedałem to była walka. Wiedziałem, że nie chodzi tylko o to, żeby dojechać do tej Bochni. Chodziło o moje życie. O to, żeby się nie poddać. Potem rzygałem jak kot, ledwo żyłem, spałem dwie doby. Ale obudziłem się jako inny człowiek. Silniejszy, lepszy. Z perspektywy czasu uważam, że to był moment zwrotny w moim życiu - opowiada.

Bo wtedy znów umarł i znów się odrodził: tym razem jako sportowiec, przyszły zdobywca Kilimandżaro, Elbrusu i Aconcaguy, jedyny na świecie triatlonista bez płuca.

- Często słyszę pytanie, skąd mam na to siłę. Szczerze odpowiadam: tylko z umysłu. My, maratończycy, mówimy czasem, że biegamy głową. I to prawda, bo ciało jest tylko dodatkiem do naszego umysłu. Jeśli chcemy, jesteśmy zdolni do nadludzkiego wysiłku. Skupiając się na dopłynięciu, dobiegnięciu czy dojechaniu do mety, na zdobyciu szczytu, na pokonaniu kolejnych kilometrów, nie czujemy zakwasów, odmrożeń. Liczy się tylko cel.

Śmierć trzecia

Rok 2000. Pogon jechał z Beatą i małym Szymkiem na narty, na Słowację. W międzyczasie założył pierwszą firmę w Polsce, robiącą nadruki na porcelanie. Czasy prosperity. Dwa luksusowe samochody. Wakacje w drogich kurortach. Najwyższej jakości sprzęt RTV, ciuchy burżujskich marek, zachcianki nowobogackiego.

Z perspektywy czasu Pogon nie ukrywa: trochę mi odbiło, zatraciłem się.

Jechali w każdym razie na te narty - on, Beata i Szymek, kiedy do Piotra zadzwoniła mama. Okazało się, że Krzyś, brat Piotra, jest w szpitalu. To serce; niósł węgiel i zasłabł. - Ale nie ma potrzeby, żebyś zawracał. Wszystko pod kontrolą - dodała mama.

Krzysztof - ten zdrowszy, lepszy, bardziej wyważony brat, zawsze tip-top - po kilku dniach zapadł w śpiączkę. I już się nie obudził. Na jego pogrzeb kilka osób przyniosło wieńce z napisem „Żegnaj, Piotrze”. Bo myśleli, że jak Pogonom syn umarł, to na pewno młodszy, z rakiem, chorowity. Piotr zresztą też miał ciągle wrażenie, że to on powinien umrzeć. Że nie tego brata Wielki Baca - jak nazywa Boga - zabrał.

- Zawsze miałem dobry kontakt z szefem na górze. Czasem sobie myślę, że to cudny megajajcarz jest. Siedzi pewnie w chmurach ze świętym Piotrem, trzymając w rękach joystick losu. I mówi: „O, temu Pogonowi to dajmy jeszcze jeden bonus”. Ale tym razem, po śmierci brata, pierwszy raz z Bacą się pokłóciłem - wspomina Piotr.

To była trzecia śmierć Piotra.

Piotr Pogon
Andrzej Banas Piotr Pogon

Nie mógł dojść do siebie. Nie miał ani siły, ani chęci, żeby zajmować się firmą, rozwijać ją. Gasnął. Ta jego autodestrukcja i apatia zbiegły się w czasie z tym, że duża firma herbaciana nie zapłaciła im za ogromne zlecenie, a współpracownik wykradł z firmy, dla konkurencji, dane klientów. Pogon został bankrutem.

Zamiast ratować firmę, wyprzedawał wszystko, co miał - w firmie i w domu - żeby spłacać swoje długi. Co do domu - tam też było coraz gorzej. Zaczęły się kłótnie, napięcia, trzaskanie drzwiami. Bliskość i przywiązanie zostały zastąpione smutkiem i pretensjami.

Miłość - piękna i prawdziwa, taka, która miała być na zawsze - nie przetrwała próby czasu. Zostawił Beacie i synowi mieszkanie. Sam zapakował się w plecak i wyprowadził. Zaczęło się spanie po znajomych. Przychodził wieczorem, wychodził rano. Żeby jak najmniej przeszkadzać.

Dni spędzał na ławkach w parku. Zaczął pić. Stracił kontrolę nad życiem.

Wiosną 2004 roku spędził swoją pierwszą noc na działkach. Rodzinny dom omijał szerokim łukiem. Ze wstydu i męskiej dumy.

4 kilometry wpław, 180 km na rowerze, ponad 42 km biegu. Niewielu zdrowych to wytrzyma, on był po kolejnej chorobie nowotworowej

Śmierć czwarta

Z bezdomności, z beznadziei, z życiowego upadku podniosła go Anna Dymna. A w zasadzie - podnosiła, bo to był proces. Powiedziała: „Będą z ciebie ludzie”. I załatwiła Pogonowi pracę w zaprzyjaźnionej fundacji, u brata Alberta w Radwanowicach.

Miał opiekować się osobami z ciężkim upośledzeniem umysłowym. Za 400 złotych, ale przynajmniej miał po co wychodzić codziennie ze swoich „apartamentów” na ogródkach działkowych. - W pierwszej chwili pomyślałem, że „praca ze świrami” to nie dla mnie. A potem pokochałem tych ludzi, odkryłem w sobie nowego Piotra; wrażliwego, empatycznego, który uwielbia pomagać innym. Ci upośledzeni, którzy witając się ze mną całowali mnie w usta i uśmiechali się od ucha do ucha, zmienili moje życie. Pokazali to, co wartościowe we mnie, ale pokazali też, jak piękny jest świat. Oni mają piękne umysły, widzą więcej i tak pięknie potrafią się zachwycać. Zdrowi ludzie zamykają oczy na niepełnosprawnych, szczególnie umysłowo. Bywa, że brzydzą się nimi, gardzą. Tymczasem wiele by się mogli od nich nauczyć - opowiada Piotr.

Po kilku miesiącach Anna Dymna powiedziała mu: „Przyglądałam się tobie z boku, pytałam o ciebie. Mam dla ciebie pracę na stałe. Zostaniesz fundraiserem”.

Piotr zgodził się, choć nawet nie wiedział wtedy, co to słowo oznacza. Ale szybko się dowiedział. Kiedy lekarz spytał go o zawód i usłyszał „fundraiser”, powiedział, że obowiązuje ustawa o ochronie języka polskiego. Na to Pogon mu powiedział: „To proszę pisać, że systematyczny, skuteczny żebrak na rzecz organizacji pozarządowych”.

Załatwiał catering na wielkie imprezy fundacji „Mimo Wszystko”, rehabilitację i sprzęt dla podopiecznych, pomógł m.in. Januszowi Świtajowi, temu, co napisał do prezydenta Polski głośny list, w którym prosił o możliwość eutanazji. To między innymi Pogon pokazał Świtajowi, że jednak warto żyć. Sam coś o tym wiedział.

Piotr wpadł też na pomysł, by on - i niepełnosprawni podopieczni Anny Dymnej - zdobyli Kilimandżaro. Udało się w 2008 r. Do dziś wspomina moment, kiedy stanęli na szczycie.

Piotr po tej wyprawie zmienił jednak fundację - na tę Jasia Meli, z którym zaprzyjaźnił się na najwyższej górze Afryki.

Po jakimś czasie zresztą i z nim przestało mu być po drodze. Odszedł z kolejnej fundacji w nie najlepszej atmosferze, zakładając swoją firmę. Coraz bardziej wkręcał się za to w sport - pobiegł w Safaricom Marathon w Kenii i w słynnym maratonie w Nowym Jorku, zdobył Elbrus, a potem, z niewidomym Łukaszem Żelechowskim, Aconcaguę, najwyższy szczyt obu Ameryk.

Ukończył też mordercze zawody triatlonowe Ironman, najpierw w Szwecji, później w Szwajcarii: prawie 4 km do przepłynięcia, ponad 180 km do przejechania na rowerze i ponad 42 km do przebiegnięcia. Mało który zdrowy człowiek jest zdolny do takiego wysiłku. A Pogon był właśnie po kolejnym rzucie choroby nowotworowej.

Uwierzył, że jest nieśmiertelny. Że może wszystko. Tym bardziej, że w życiu osobistym też zaczęło mu się układać: związał się z Anią, dziewczyną z Beskidu Żywieckiego. To miała być miłość na resztę życia. Rano wychodzili na spacer z psami, wieczory spędzali wpatrzeni w zachód słońca. Znów wszystko było piękne, radosne.

Ale wkrótce umarł czwarty raz. Jako wyczynowy sportowiec. W 2015 roku startował w Ironmanie na Wyspach Kanaryjskich, konkretniej - na Lanzarote. Kiedy z 1887 zawodnikami płynął w szarganym falami Atlantyku, nagle zrobiło mu się czarno przed oczami. Przypadkowy cios od innego zawodnika pozbawił go kilku zębów.

Ale też czegoś więcej. To była jego pierwsza porażka sportowa. Kolejna lekcja pokory. I następna zwrotnica, za którą nic już nie było takie samo. Wkrótce rozstał się z Anią. Związał się z kolejną kobietą, urodziła im się córka. Ten związek też nie przetrwał. Pogonowi znów pogorszyło się zdrowie - prawie całkowicie stracił węch, słuch, ostatnio wycięli mu tarczycę.

Umarł czwarty raz. I nie wie naprawdę, co będzie dalej - ze zdrowiem, ze sportem, z pracą i z życiem prywatnym.

***

Znów tuła się od znajomych do znajomych. Ale jedno wie: powstanie i kolejny raz. Będzie powstawał za każdym razem.

Maria Mazurek

Jestem dziennikarzem i redaktorem Gazety Krakowskiej; odpowiadam za piątkowe, magazynowe wydanie Gazety Krakowskiej. Moją ulubioną formą jest wywiad, a tematyką: nauka, medycyna, życie społeczne. Jestem współautorką siedmiu książek, w tym czterech napisanych wspólnie z neurobiologiem, prof. Jerzym Vetulanim (m.in. "Neuroertyka" i "Sen Alicji"), kolejne powstały z informatykiem, prof. Ryszardem Tadeusiewiczem i psychiatrą, prof. Dominiką Dudek. Moją pasją jest łucznictwo konne, jestem właścicielką najfajniejszego konia na świecie.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.