Dlaczego święta bywają koszmarem? Już nadchodzą...

Czytaj dalej
Fot. 123RF
Katarzyna Kaczorowska

Dlaczego święta bywają koszmarem? Już nadchodzą...

Katarzyna Kaczorowska

Dlaczego święta bywają koszmarem? Rozmowa z lekarzem psychiatrą prof. Dominiką Dudek.

Nie lubi pani świąt?

Prof. Dominika Dudek: Dlaczego?

Bo powiedziała pani przez telefon, że to okres, w którym panuje hipokryzja, a ludzie wyżywają się na sobie, zamiast się sobą cieszyć.

Ale to nie znaczy, że nie lubię świąt. Osobiście cenię ten czas i staram się go spędzać na refleksji, wyciszeniu, ciepłym myśleniu o bliskich osobach. Natomiast Boże Narodzenie i okres je poprzedzający, musimy sobie to powiedzieć, jest bardzo trudnym czasem. Bo z jednej strony w każdym z nas drzemią dziecięce tęsknoty za tak zwaną magią świąt. Mamy w sobie takie naiwne wyobrażenia, jak te święta powinny wyglądać i czego nie może podczas nich zabraknąć: rodziny, miłości, ciepła, światełek na choince, szopki, kolęd. Każdy z nas czeka na ten czas, który symbolizuje miłość. No właśnie, i to wszystko jest piękne…

A z drugiej strony?

Z drugiej strony, niestety, święta stały się czasem hipokryzji. Bo, po pierwsze, dochodzi do zderzenia między tymi dziecięcymi tęsknotami za bliskością, pojednaniem, wybaczeniem, a brzydką prawdą o nas. Bo kto z nas tak naprawdę przyjął zbłąkanego wędrowca? Idziemy do kościoła i śpiewamy na pasterce „nie było miejsca dla ciebie”, zresztą przepiękną kolędę, a jednocześnie krzywdzimy bliskich, nie potrafimy wybaczać. Dotyczy to również, a może szczególnie, ludzi z pierwszych stron gazet, którzy bardzo chętnie pokazują się w mediach w kontekście świąt i uroczystości kościelnych. A jednocześnie są w stanie w imię własnych interesów i niskich pobudek, takich jak chęć zemsty, niszczyć życie innym.

Pani, rozumiem, nawiązuje teraz do sytuacji politycznej?

Tak. Jesteśmy świadkami wyzwolenia jakichś demonów nienawiści, wzajemnej nietolerancji, ksenofobii. To nie chodzi tylko o polityków, choć moja rodzina padła ofiarą prześladowań konkretnych ludzi władzy. Natomiast chodzi też o to, co dzieje się w całym społeczeństwie: nie widziałam, jak żyję, sytuacji, w której Polacy byliby tak podzieleni jak teraz. To już nie jest jeden naród, to są dwa zupełnie inne narody, patrzące na siebie wrogo. I bardzo często bywa, że w jednej rodzinie spotykają się przy wigilijnym stole przedstawiciele tych dwóch zwaśnionych narodów. To jest jedna hipokryzja.

A kolejna?

Ta straszna komercjalizacja świąt. Dekoracje świąteczne i kolędy zaczynają się pojawiać mniej więcej już w okolicach Święta Zmarłych. Przecież nie dlatego, żeby pobudzić ludzi do refleksji, żeby ich wyciszyć.

Nie. Po to, żeby kupowali. Bo ten „świąteczny nastrój” przecież jako pierwszy przybywa do galerii handlowych.

Właśnie. I ma nas zmusić do wydawania pieniędzy. Oczywiście, zwyczaj obdarowywania się jest piękny. Ale te prezenty powinny być wyrazem miłości, a nie postawy: zastaw się, a postaw się. Kupujemy te prezenty, byle więcej, byle droższe, byle dzieci mogły pochwalić się w szkole, któremu aniołek przyniósł pod choinkę droższy podarunek. Nie o to powinno chodzić. Tu gdzieś się sens zagubił. Teraz mówiłam o obserwacjach społecznych.

A pewnie ma pani również obserwacje z pracy psychiatry?

Tak. Bo ja, owszem, pracuję z ludźmi, którzy cierpią na choroby psychiczne, ale również z ludźmi, którzy przeżywają kryzysy wynikające z różnych problemów, traum, których doświadczyli. Kryzysy wynikające z żałoby, z samotności, z pewnego chaosu i niepoukładania życia. I niestety, dla większości moich pacjentów okres świąteczny to najtrudniejszy czas w roku. Bardziej niż jakikolwiek inny moment obnaża tę samotność.

Przez ten „świąteczny nastrój” i ładne obrazki uśmiechniętych rodzin, obdarowujących się prezentami?

Owszem. Obnaża tę samotność przez ten kontrast, przez presję, że ma być ciepło, sielankowo, rodzinnie, że wszyscy mają być razem. Ci ludzie są bombardowani przez reklamy telewizyjne, gdzie wszystko jest idealnie. A tak wielu ludzi albo w ogóle nie ma z kim usiąść do wigilijnego stołu, albo są gdzieś z litości zapraszani do jakichś znajomych czy dalszej rodziny, co jest tylko namiastką bliskości, bo oni wcale nie czują się tam na miejscu. Są też tacy, którzy siadają do wigilijnego stołu z bliską - jeśli mowa o bliskości więzów krwi - rodziną. Ale z daleką emocjonalnie. Z rodziną skłóconą, nielubiącą się, której członkowie wzajemnie nie potrafią się zrozumieć ani ze sobą rozmawiać. Ile w naszym kraju jest na przykład rodzin, gdzie występuje problem uzależnienia od alkoholu. Widziała pani „Pod mocnym aniołem” Wojtka Smarzowskiego?

Nie.

Jest tam taka przejmująca scena. Są święta. Zaniepokojona matka krząta się po mieszkaniu, dzieci siedzą struchlałe ze strachu. Boją się powrotu swojego ojca, pijaka, którego gra Marian Dziędziel. I rzeczywiście, on wraca i demoluje wszystko. Myślę, że to coś więcej niż wizja artystyczna. To rzeczywistość w wielu polskich domach. Mam pacjentkę, która boi się, że znowu będzie tak samo, że Wigilia po raz kolejny będzie dla jej męża okazją, żeby upił się pod Dzieciątko Jezus, zdemolował dom i zrobił awanturę. A ona będzie musiała uciekać. Świąt boi się też inna kobieta, której dzieci wpadły w narkomanię i zupełnie się stoczyły, a ona może tylko bezradnie na to patrzeć. Te historie pacjentów tworzą w mojej głowie smutny obraz świąt. Mam pacjentów, którzy boją się świąt, bo przeżywają żałobę, z którą nie mogą sobie poradzić - dlatego są moimi pacjentami. Których dzieci zginęły w tragicznym wypadku, których wnuk został zamordowany, których nastoletnia córka popełniła samobójstwo. Dla tych osób święta naprawdę są potwornie trudne, bo rozdrapują rany - nawet nie powiem, że zabliźnione, bo trudno, żeby one kiedykolwiek się zabliźniły. Święta oznaczają dla nich przeżywanie tej traumy od nowa.

A w tych pięknych reklamach, w tym obrazie sielankowych świąt, nie ma miejsca na takie historie.

Nie ma. Cierpienia i samotności nikt nie chce. Samotność i cierpienie się nie „sprzedają”. Przypomina mi się taka piękna „Kolęda samotnych” Zbigniewa Preisnera: „Tak mi smutno, dobry Boże, Ty się rodzisz, a ja sama, pewnie z mojej winy - może, każesz grzechy zmywać nam. W noc samotną, co tak boli, pewnie nie rozumie nikt tej maleńkiej kropli soli, co pod rzęsą wita świt”. I to jest, niestety, prawda o świętach dla bardzo wielu ludzi. A ta świąteczna hipokryzja i komercjalizacja Bożego Narodzenia nie pomaga wypełnić tej samotności.

Nawet dla osoby niesamotnej, jak pokazują badania, święta są stresującym przeżyciem.

Powstała kiedyś skala najbardziej stresujących wydarzeń życiowych, według Holmesa i Rahe’a. Zawiera 43 stresujące wydarzenia i każdemu z nich przypisana jest jakaś punktacja. Czym więcej punktów w czasie roku człowiek osiągnie, tym jest bardziej narażony na choroby związane ze stresem. Na szczycie tej skali znajduje się śmierć współmałżonka, ale wśród tych najbardziej stresujących doświadczeń są i święta Bożego Narodzenia.

A wiele chorób, również nowotworowych, jest związanych ze stresem, prawda?

Niektórzy uważają, że wszystkie choroby, w pewnym sensie, są psychosomatyczne. Pomijając te ściśle związane ze stresem - choroba niedokrwienna serca, choroba wrzodowa czy dolegliwości psychiatryczne, jak depresja czy zaburzenia lękowe - to ta lista jest znacznie dłuższa, bo przecież stres osłabia nasz układ odpornościowy. A wtedy on gorzej radzi sobie z walką z wirusami i bakteriami, ale też organizm w takiej sytuacji ma mniejszą możliwość radzenia sobie z własnymi komórkami, które wymykają się spod kontroli - czyli z komórkami nowotworowymi. Człowiek jest jednością i stres, któremu jesteśmy poddawani, wpływa na nasze zdrowie psychiczne i na nasze zdrowie somatyczne.

Co w przypadku świąt jest tym czynnikiem wyzwalającym stres?

Po pierwsze: presja. Że wszystko musi być posprzątane, przygotowane, udekorowane, ugotowane. Że ze wszystkim trzeba zdążyć - a przed świętami nagle okazuje się, że ten grudzień, w którym miałem tyle zrobić, jest tak strasznie krótki, że za kilka dni Wigilia, a ja jestem w proszku. Że jeszcze trzeba wysprzątać dom i kupić prezenty. A na te prezenty, kolejna kwestia, jeszcze trzeba mieć pieniądze. Ludzie za-dłużają się, żeby urządzić święta - bo tak należy. Widzę, ile moich pacjentek, o ile są w jako takiej formie, odwołuje przed świętami wizyty kontrolne czy terapeutyczne - bo muszą ze wszystkim zdążyć przed świętami, a tu jeszcze firanka niewyprana, okno nieumyte, uszka nieulepione. Tak, jakby to było najważniejsze. A potem przychodzą święta, pierwszy dzień, drugi dzień, mijają jak każde. I co z tego zostaje? Resztki jedzenia w półmisku.

Po drugie, ten stres jest związany z tym, że święta uwypuklają te wszystkie problemy, z którymi człowiek się boryka, ale z którymi jest w stanie żyć w codziennej rutynie. Ktoś nie rozmawia z matką, z ojcem, z żoną, z siostrą - ale życie się toczy; codziennie trzeba wstać, iść do pracy, załatwić różne sprawy, więc się o tym nie myśli. Ale przychodzą święta i człowiek sobie uzmysławia, że rodzina powinna być razem, a jego rodzina nie jest. I zaczynają się różne przemyślenia i emocje związane z poczuciem krzywdy lub poczuciem winy.

A ten stres wyładowujemy na najbliższych - tych, z którymi akurat rozmawiamy i którzy są najmniej winni.

Tylko że są pod ręką… Bo ten stres i presja się kumulują i muszą w końcu znaleźć upust. Większość polskich rodzin przecież najbardziej kłóci się właśnie w Wigilię i okresie ją poprzedzającym.

Ponoć przed świętami dochodzi też do największej liczby aktów przemocy rodzinnej, łącznie z zabójstwami współmałżonków.

Jedno wynika z drugiego, ale zostawmy patologię. Nawet w normalnych rodzinach, ot, całkiem udanych i kochających się, przed świętami jest sporo tych napięć, kłótni, krzyków. Powinno być ciepło, blisko i sympatycznie, a jest niespokojnie i drażliwie. Przed świętami często chodzimy nabuzowani, rozdrażnieni, wściekli i często wśród najbliższych szukamy ofiary, żeby się wyładować. Pod byle pretekstem.

Bo ktoś zjadł nasz jogurt albo zrobił pranie w złym programie?

Wszystko może nas sprowokować.

Dlaczego wyżywamy się akurat na najbliższych?

Bo tak jest najbezpieczniej.

Najbliższa, ukochana osoba i tak zrozumie?

Nawet jeśli nie zrozumie - wybaczy. Jeśli człowiek przychodzi po całym dniu pracy do domu zmęczony i wściekły - bo, powiedzmy, dostał reprymendę od szefa - to jak nakrzyczy na dziecko czy da mu klapsa, to nic się nie stanie; dziecko i tak zaraz przyjdzie, przytuli się i wszystko będzie w porządku. Oczywiście w opinii osoby, która wyładowała złość.

Czy to wynika również z tego, że na zewnątrz ubieramy maski, a w domu je ściągamy i pokazujemy prawdziwe oblicze - na ogół gorsze?

Tak. W domu, gdzie czujemy się bezpiecznie, ściągamy maskę. I dobrze. Gdybyśmy w domu, wśród najbliższych, nie byli sobą, chyba byśmy zwariowali. Hamowanie złości, skrywanie frustracji i złych emocji nie jest zdrowe - dobrze więc, jeśli w rodzinie możemy pozwolić sobie na rozdrażnienie, na smutek, na złość. Ale w momencie, kiedy ta złość jest przenoszona, pod byle pretekstem, na naszych bliskich - naprawdę jestem zły na szefa, ale nie nakrzyczę na niego, nie pobiję, więc w zamian zrobię karczemną awanturę żonie i dzieciom - to już jest coś nie w porządku. A często tak się dzieje przed świętami. I gdzie tu mówić o przeżyciu duchowym? A przecież każdy z nas - niezależnie od religijności, tego, czy jest wierzący, czy nie - ma potrzebę duchowości.

Święta powinny być momentem refleksji, wyciszenia się, być może - zastanowienia nad sobą, życiem. Przed świętami staram się dzwonić do osób, które, jak sądzę, potrzebują moich ciepłych myśli - nawet do takich, z którymi kontaktuję się raz w roku, jak emerytowane panie sekretarki czy znajomi z dawnych lat.

Ale większość ludzi wysyła życzenia SMS-em. Do wszystkich adresatów z listy - takie same

Jak dostaję te głupkowate wierszyki świąteczne, słane do wszystkich z listy kontaktów, mam ochotę rzucić telefonem o ścianę. „W dzień Bożego Narodzenia wszyscy ślemy wam życzenia - Marysia ze Zdzisiem i małą Joasią”. A ja nie wiem ani kim jest Marysia, ani Zdzisiu, ani tym bardziej - mała Joasia.

Nie mam wprawdzie nic przeciwko temu, żeby wysyłać życzenia mailem czy SMS-em - nie do wszystkich da się zadzwonić, zresztą nie wszyscy mogą odebrać - ale, na Boga, napiszmy je w bardziej osobisty sposób. Wystarczy dodać „kochana Zosiu, kochany Józiu, kochana ciociu, myślę o Tobie”. Żeby ta Zosia, Józiu, ciocia wiedzieli, że pomyśleliśmy właśnie o nich. Chociaż przez chwilę. Bo na tym powinny polegać święta: żeby znaleźć chwilę na ciepłe myśli, żeby się wyciszyć, wsłuchać w kolędy, spojrzeć z miłością na bliskich.

Katarzyna Kaczorowska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.