Dr hab. Jan Kochanowicz, dyrektor USK: Piękny szpital dostałem w prezencie

Czytaj dalej
Fot. Wojciech Wojtkielewicz
Agata Sawczenko

Dr hab. Jan Kochanowicz, dyrektor USK: Piękny szpital dostałem w prezencie

Agata Sawczenko

Uniwersytecki Szpital Kliniczny w Białymstoku obchodzi jubileusz 60-lecia. Rozmawiamy z dyrektorem USK dr. hab. Janem Kochanowiczem

60 lat ma już Uniwersytecki Szpital Kliniczny w Białymstoku. Ile z tych 60 lat pan tu przepracował?

Niemal 28. Bo pracuję tu od 1 lutego 1995 roku. Zostałem wtedy zatrudniony w klinice neurologii.

Wielka gala Hipokrates 2022. Medycy z województwa podlaskiego odebrali nagrody. Zobacz zdjęcia

To był zupełnie inny szpital niż dziś…

To był szpital jeszcze przed remontem. Owszem, niektóre kliniki były już odświeżane. A neurologia była w tym samym skrzydle, w którym jest obecnie: na parterze przy izbie przyjęć – neurologia dziecięca, natomiast na pierwszym piętrze – neurologia dla dorosłych. No ale tak, trochę lat już od tego czasu minęło…

Skąd pomysł, by szpital w ogóle powstał?

Była już przecież w Białymstoku Akademia Medyczna. Dydaktyka była realizowana na terenie szpitala wojewódzkiego, przy Skłodowskiej. Ale to przestało wystarczać. Zapadła decyzja o budowie Państwowego Szpitala Klinicznego – od razu już pod infrastrukturę akademicką.

Gdy pan został dyrektorem, szpital był już po remontach, przebudowie. Objął pan jednostkę silną, nowoczesną.

Tak. I nie mogę sobie przypisać zasług budowlanych, nie zabiegałem też o fundusze na te inwestycje. Można zażartować, że piękny szpital dostałem w prezencie.

Ale łatwo wcale na początku nie było.

Bo dyrektorem zostałem na początku COVID-u. To wtedy zrezygnował poprzedni dyrektor pan Marek Karp. I poniekąd drogą przypadku pan rektor zapytał mnie, czy poprowadzę szpital w tej trudnej sytuacji. Zapytałem, czy ma jeszcze kogoś innego. A on, że nie za bardzo… Musiałem więc sobie poradzić w sytuacji, w której się znalazłem w obliczu pandemii. To też wiązało się z całą masą wyzwań, jak powstanie szpitali tymczasowych: w hali sportowej i na Dojlidach. Było też przekształcanie klinik.

Plany szpitala w Łapach: zamknąć pediatrię, uruchomić ortopedię

I udało się.

Mam takie dwie satysfakcje z tego okresu. Po pierwsze – szpital cały czas pracował wtedy również z pacjentami niecovidowymi, choć jednocześnie byliśmy największym szpitalem leczącym pacjentów z COVID-19 w regionie. W szczytowym okresie pandemii jednorazowo było u nas hospitalizowanych prawie 350 pacjentów z koronawirusem, dodatkowo bardzo wielu z nich wymagało respiratoterapii, tudzież terapii wysoko przepływowych.

A ta druga satysfakcja?

Pod naszym szpitalem nie stały karetki z ciężkimi pacjentami. Tutaj duże uznanie dla całego zespołu szpitala – nie tylko lekarzy, ale też pielęgniarek, salowych… Jestem dumny z takiego zespołu ludzi. Bo to nie jest tylko i wyłącznie praca. Traktowanie naszych zadań jako tylko i wyłącznie pracy byłoby niemożliwe przy takim obciążeniu, przy tym, co się działo w szpitalu podczas pandemii. Owszem, doświadczenie i fachowość były bardzo ważne, ale liczył się też hart ducha personelu na każdym szczeblu. I nawet nie chcę już tu nikogo wymieniać, bo zawsze jest tak, że ilu osób by się nie wymieniło, to i tak zawsze się o kimś zapomni.

Dużo w czasie pandemii mówiło się o brakach personelu, który na przykład brał L4. O takich problemach jednak nie informował nikt z USK w Białymstoku.

No nie. U nas na wysokości zadania stanęli młodzi ludzie. Młodzi lekarze, pielęgniarki, rezydenci, stażyści pod okiem specjalistów ruszyli ramię w ramię do pomocy tym ciężkim pacjentom.

Honorowi krwiodawcy z Podlaskiego dostali odznaczenia od ministra. Oddali co najmniej 20 litrów krwi

Ale i przed panem było nie lada zadanie. Zarządzanie tak wielkim szpitalem musi być trudne nawet w tych zwykłych czasach, a początki pana dyrektorowania przypadły na sytuacje niezwykle kryzysowe.

Taki akurat był to czas. Na pewno pomogło mi, że wcześniej byłem już kierownikiem kliniki neurologii, ale też przez 20 lat zarządzałem zakładem opieki zdrowotnej Kendron. Teraz już z tego zrezygnowałem, właśnie z racji dyrektorowania…

Czyli przygotowanie do zarządzania i podejmowania decyzji już pan miał.

Musiałem jednak działać w zupełnie innej skali. Tak jak w Kendronie było zawsze do trzystu pracowników, tak w szpitalu – ponad 3 tysiące. Poza tym Kendron to ambulatorium, a tutaj mamy przede wszystkim szpital. Tu mamy nawet ponad stulatków, ale też na neonatologii leczymy najmłodszych, a na oddziale położniczym słyszymy wręcz pierwszy krzyk dziecka. Choć można przecież spokojnie powiedzieć, że pacjenci są u nas wręcz od poczęcia – mamy przecież klinikę rozrodczości.

Wydaje się, że te najcięższe lata kierowania szpitalem już minęły. Teraz może pan w końcu znów pomyśleć o własnym rozwoju i własnej pracy lekarza. No i o odpoczynku.

Odpoczywać trzeba w każdej sytuacji, nawet w tych najbardziej obciążających. Brak odpoczynku będzie skutkował prostymi błędami. W przemęczeniu możemy o pewnych rzeczach zapomnieć, zaniedbać je. Pyta pani, czy można trochę zwolnić? Nie. Nie zdążył opaść COVID, to na wschodniej granicy pojawili się uchodźcy: najpierw na granicy białoruskiej, później wojna w Ukrainie spowodowała kolejną falę uchodźców z Ukrainy. Dodatkowo jest też wielu pacjentów z zaniedbaniami spowodowanymi sytuacją covidową. To pacjenci niedodiagnozowani, którzy wymagają pilnych zabiegów.

A minęło przecież tak dużo czasu, odkąd szpitale pracują już normalnie...

Ale ci zaniedbani pacjenci nadal są. Nadal musimy się mierzyć ze skutkami tamtych czasów. To widać chociażby w ryczałcie z NFZ – już dziś przekroczyliśmy ryczałt o około 30 milionów zł, bo aż tylu mamy nadprogramowych pacjentów. To właściwie budżet takiego małego szpitala powiatowego, a my tyle mamy samych nadwykonań. Bo przecież musimy tym pacjentom pomagać, diagnozować ich, leczyć. A z drugiej strony musimy pamiętać, że trzeba iść do przodu…

Dr Ryszard Kijak: Ktoś w końcu stuknął się w głowę i zauważył, że w Polsce brakuje lekarzy

Wróćmy jeszcze na chwilę do uchodźców. To sytuacja, do której właściwie nie dało się przygotować, nie dało się jej przewidzieć. Poza tym to przecież pacjenci, którzy mówią w innych językach, no i często pewnie po traumach – zarówno ci z jednej, jak i drugiej granicy.

Zgadza się. I trzeba pamiętać, że choć za wschodnią granicą są dobrzy specjaliści, to organizacja, struktura i wyposażenie służby zdrowia bardzo odbiega tam od naszego europejskiego standardu. To kolejny powód, dla którego ci pacjenci, gdy trafiają do nas, wymagają szczególnej troski. A jeśli chodzi o komunikację, to z pacjentami z Ukrainy nie mamy problemów. Tu porozumiewamy się mieszkanką języków białoruskiego, ukraińskiego, rosyjskiego. Poza tym u nas w szpitalu pracuje już kilkadziesiąt osób zza wschodniej granicy – zarówno lekarzy, jak i pielęgniarek. I dlatego kontakt z tymi pacjentami jest prosty. To ważne, bo z chorym człowiekiem najlepiej jest się porozumieć w jego rodzinnym języku.

To pewnie gorzej jest z pacjentami z granicy z Białorusią?

Bo to przede wszystkim pacjenci z Bliskiego Wschodu, z Afryki, którzy często nie znają języków europejskich. Na szczęście tu też sobie radziliśmy – mamy kilku pracowników, którzy porozumiewają się w języku arabskim, kurdyjskim, irakijskim. Mamy profesora, który jest z Iraku, mamy panią doktor, która jest Kurdyjką, mamy lekarza Palestyńczyka, Syryjczyka. Dzięki ich pomocy można było porozumieć się z pacjentami.

Podlascy lekarze odebrali prawo wykonywania zawodu. Zobacz zdjęcia z uroczystości w Aula Magna

Pomoc uchodźcom nierzadko wiąże się też z wizytami strażników granicznych. Jak sobie z tym radzicie?

To prawda, tak było na przykład w przypadku Kurdyjki, która została znaleziona w okolicach doliny Supraśli i trafiła do nas w skrajnej hipotermii. Ona przybyła do naszego kraju nielegalnie, więc jej leczenie wiązało się z tym, że była wciąż pod ochroną strażników. To normalne procedury, do których przecież jesteśmy przyzwyczajeni, bo podobnie dzieje się gdy udzielamy pomocy na przykład więźniom, tyle tylko, że z nimi przychodzą strażnicy więzienni. Ale nie naszą rolą jest zwracać na to uwagę. Udzielamy pomocy, ratujemy życie, a nikt tu nie patrzy na to, w jakiej prawnej sytuacji jest pacjent. Jeśli musi być przy nas straż graniczna, to przyjmujemy to do wiadomości.

Przed chwilą mówił pan, że trzeba iść do przodu. Co to znaczy w przypadku USK?

To plany inwestycji na następne dziesięciolecia. 60-letni szpital po rozbudowie i modernizacji – szczególnie przy ul. Skłodowskiej – wygląda kwitnąco, ale musimy też pamiętać o ustawicznym dbaniu o kształcenie kadry lekarskiej, pielęgniarskiej, by na coraz wyższym poziomie świadczyć usługi medyczne. Ale też musimy poprawiać i rozwijać infrastrukturę diagnostyczną. Na Skłodowskiej jesteśmy w obliczu modernizacji diagnostyki obrazowej: radiologii, tomografii komputerowej, rezonansu magnetycznego. Ale pamiętamy też o drugiej części szpitala, znajdującej się przy ulicy Żurawiej. Tam budynki są z lat 60. i 70. Z bunkrem pod szpitalem. Te budynki wymagają już gruntownej przebudowy.

Jeden nowy budynek już tam powstał – teraz jest tam pulmonologia, a jeszcze niedawno działał szpital tymczasowy.

To budynek E1, a za chwilę rusza inwestycja – budynek E2. Tam będą przeniesione kliniki chorób zakaźnych. Ale pozostaje nam jeszcze nefrologia, hipertensjologia, dermatologia, a chcemy też tam stworzyć miejsce dla neurologii, geriatrii, rehabilitacji i zakładu opiekuńczo-leczniczego. To ważne, bo Białystok jest pozbawiony właściwie możliwości opieki długoterminowej. A to przecież tu jednak jest najwięcej w województwie osób, które wymagają takiej pomocy. A jeśli te osoby trafiają do zakładów w okolicznych miejscowościach, to najbliżsi mają ograniczoną możliwość dotarcia do nich, odwiedzenia ich. A więzi społeczne są przecież kluczowe dla tego typu pacjentów. Przy ZOL-u planujemy też stworzyć klinikę geriatrii. Bo na razie klinika jest na bazie obcej.

Jak się pomieścicie z tymi wszystkimi inwestycjami w budynkach, którymi dysponujecie?

Część budynków przy ul. Żurawiej przejdzie modernizację, ale zainwestujemy też w nowe budynki. Dotychczasowy A1 będzie się łączyć z nowym budynkiem. A gdy przeniesie się tam oddział zakaźny, to będziemy już mieli pole manewru, bo zależy nam, by modernizacja nie spowodowała przerwy w funkcjonowaniu szpitala. Do tego nie można dopuścić, bo przy Żurawiej mamy na przykład nefrologię z całodobową stacją dializ. Mamy tam oddziały, które cały czas są obłożone pacjentami.

Na kiedy planowane są te inwestycje?

Wszystko zależy od finansowania. Finansowanie na kliniki zakaźne mamy potwierdzone z Ministerstwa Zdrowia. Teraz jesteśmy w trakcie przetargów. Myślę, że budowa zakończy się w ciągu dwóch lat. W przypadku pozostałych inwestycji jesteśmy w trakcie zdobywania funduszy – przygotowaliśmy potrzebne projekty, a ministerstwo zdrowia i NFZ sprawdzają, czy ta inwestycja naprawdę jest tu potrzebna, czy nasz pomysł wpisuje się w politykę zdrowotną naszego regionu. To teraz standardowa procedura w przypadku inwestycji powyżej 2 mln zł finansowanych z funduszy publicznych.

Ale to nie koniec planów. Tworzenie Uniwersyteckiego Centrum Onkologii Spersonalizowanej jest już nawet bardziej zaawansowanie niż inwestycje, o których pan mówił przed chwilą. Dlaczego to centrum powstaje? Mamy przecież Białostockie Centrum Onkologii.

Które jest przeciążone. To dobry ośrodek onkologiczny, ale możliwości rozwoju ma umiarkowane – znajduje się w centrum miasta. A my mamy tereny inwestycyjne – około 8 hektarów - na Dojlidach. Tam jest dobra infrastruktura drogowa, dobry dojazd, jest strefa ekonomiczna. A drugim argumentem za tym, że ta inwestycja to dobry pomysł, jest fakt, że Uniwersytet Medyczny w Białymstoku zwiększa liczbę studentów, zarówno na wydziale lekarskim, jak i na pielęgniarstwie, położnictwie i innych dyscyplinach medycznych. Natomiast baza dydaktyczna jest ograniczona. Potrzebujemy więc zwiększenia tej bazy dydaktycznej.

Centrum Onkologii to jednak przede wszystkim pomoc pacjentom.

Będziemy tu wykorzystywać możliwości naukowe, które stwarza UMB. Chodzi o spersonalizowanie terapii onkologicznej w oparciu o badania genetyczne, które w naszym uniwersytecie są realizowane. I zapewniam – to nie jest jakaś tam sobie wizja, takie rozwiązania już zostały sprawdzone. Badania prowadzone na UMB potwierdziły na przykład wpływ genów na przebieg zakażenia COVID-19. Garnitur genetyczny okazał się tu jednym z najważniejszych czynników ryzyka ciężkiego przebiegu choroby. Podobną zależność obserwujemy w przypadku chorób onkologicznych. Przy pewnych profilach genetycznych nie zawsze ta chemia, radioterapia przy danym nowotworze jest skuteczna. Czasami trzeba zmodyfikować plan leczenia. Celem naszym jest leczenie konkretnego pacjenta z chorobą, a nie choroby. Taka terapia uszyta na miarę jest dużo skuteczniejsza, a jednocześnie bezpieczniejsza dla pacjenta.

Tylko by zastosować taką terapię, pacjentowi trzeba poświęcić dużo czasu i uwagi. A do tego potrzebni są specjaliści. Nie zabraknie panu lekarzy?

No właśnie teraz ich kształcimy. Szpital kliniczny to przede wszystkim młodzież. Zwiększyliśmy liczbę stażystów ze 120 do 160, a oprócz tego w szpitalu kształci się ponad 200 rezydentów, czyli kandydatów na specjalistów w różnych dziedzinach. Zwiększamy te możliwości po to, by mieć już kadrę, gdy zaczną działać nasze nowe jednostki.

Kiedy to Uniwersyteckie Centrum Onkologii Spersonalizowanej będzie mogło powstać?

Jest zapowiedź konkursów na onkologię. Mamy przygotowany projekt i chcemy starować w tym konkursie.

Czyli zacznie się już dziać lada chwila!

Tak, konkurs miał zostać ogłoszony w listopadzie, ale na razie czekamy. Planujemy inwestycję rzędu około 350 milionów, z czego większość miałaby być dofinansowaniem, a część to nasze własne fundusze.

Centrum Onkologii ma powstać na Żurawiej?

Tak, bo tu, w centrum miasta, już trudno jest nam cokolwiek wybudować. Pamiętajmy, że niedawno powstało tu centrum psychiatrii – budowaliśmy je zresztą w czasie pandemii.

Czego jeszcze brakuje szpitalowi?

Zawsze funduszy! Jako szpital kliniczny nigdy nie wybieramy tylko procedur opłacalnych. Każdy pacjent, który trafia do nas na Szpitalny Oddział Ratunkowy, każdy, który trafia do jakiejkolwiek kliniki, jest diagnozowany, jest leczony. W tym całokształcie nie wszystkie procedury są rentowne. Do części procedur dokładamy jakby z założenia, bo nie możemy przecież pacjentów zostawić bez pomocy. To na przykład pacjenci na oddziałach internistycznych – niedofinansowanych.

Dlaczego tak się dzieje? To wina NFZ?

Trudno jest wszystko dokładnie wycenić. Mamy około 30 milionów nadwykonania w ryczałcie. Ale planując go, nie można było przewidzieć, że będziemy mieli aż tak wielki dług zdrowotny po covidzie. Ten ryczałt został już zresztą w tym roku przeliczony, NFZ przewiduje rekalkulację. A my czekamy. Wiemy już za to, że jeśli szpital będzie miał powyżej 108 procent nadwykonań, co u nas jest akurat spełnione, to 50 proc. tych nadwykonań będziemy mieli opłacone.

50 proc.! A reszta?

Niestety, reszta jest już w kosztach funkcjonowania szpitala. Dlatego te środki inwestycyjne, o których przed chwilą mówiliśmy, muszą być zewnętrzne, bo nie mielibyśmy możliwości, by je zaoszczędzić z własnych pieniędzy. Szpital jest takim biznesem, gdzie nie da się wszystkiego wyliczyć. Każdy pacjent choruje indywidualnie. Pacjenci mają nie tylko konkretną chorobę, ale również całe spektrum chorób towarzyszących, na przykład związanych z wiekiem. Więc jeśli leczmy na przykład pacjenta z udarem mózgu, nie możemy zapominać o jego chorobach serca, nadciśnieniu, chorobach płuc, metabolicznych, miażdżycy. To generuje koszty, bo np. jeśli pacjent trafia z udarem, to leczymy wszystkie jego choroby, a wycenione jest tylko leczenie udaru.
Do szpitali wojewódzkich dokłada urząd marszałkowski, gdy kłopoty mają szpitale powiatowe – ratują je starostwa. Wam może jedynie pomóc uczelnia, która przecież powinna łożyć przede wszystkim na kształcenie i badania naukowe.
To też nie do końca tak. Bo w przypadku pandemii otrzymaliśmy wsparcie z urzędu marszałkowskiego – bardzo zresztą znaczne – przede wszystkim na sprzęt. W ostatnim czasie dostaliśmy – poprzez urząd miasta – wsparcie z UNICEF-u, dzięki któremu zostały zakupione respiratory na neonatologię i cały system urządzeń na kardiologię. Ale przede wszystkim staramy się o środki z ministerstwa, głównie na inwestycje.

Kilka lat temu rozmawiałam z profesorem Adamem Krętowskim, rektorem UMB, który alarmował, że finanse USK są bardzo złe i jeśli sytuacja się nie poprawi, szpitalowi grozi zamknięcie. Teraz jest lepiej?

Wynik finansowy szpitala jest ujemny. To nie jest komfortowa sytuacja. Gdybyśmy mieli taką teoretyczną sytuację, że wszystkie nadwykonania, które zrobiliśmy, zostałyby nam opłacone, to myślę, że bylibyśmy w stanie zbilansować szpital w obecnej strukturze. Jednak sytuacja jest taka, że kilkanaście milionów prawdopodobnie zostanie nieopłaconych. Bo ryczałty miały gwarantować szpitalom stałość dochodów, ale przy nadmiernym obciążeniu, jakie mamy w tym roku, powstają nadwykonania, których NFZ nie przewidywał. Niestety, wszystko wskazuje na to, że przyszły rok będzie podobny, bo by odpracować ten dług zdrowotny, który zrobił się podczas COVID-u, trzeba naprawdę sporo czasu.

To może trzeba ograniczyć liczbę przyjmowanych pacjentów? I tych mniej pilnych zapisywać na później?

Gdybym był dyrektorem zawodowym, to pewnie tak bym zrobił. Ale ja jestem przede wszystkim lekarzem. I nie bardzo wyobrażam sobie, by wprowadzać jakieś ograniczenia w pomocy dla pacjentów i wybierać, który pacjent jest ważniejszy.

Agata Sawczenko

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.