Dzieciństwo przy torach. "Pamiętam z niego nieustanny strach"

Czytaj dalej
Fot. Archiwum rodzinne
Dariusz Chajewski

Dzieciństwo przy torach. "Pamiętam z niego nieustanny strach"

Dariusz Chajewski

Wołkowysk Centralny był miejscowością przytuloną do wielkiego węzła kolejowego. Dwa razy dziennie przemykał tędy pociąg międzynarodowy. Dyżurnym ruchu był ojciec Anastazji Sokalskiej, która dziś mieszka w Zielonej Górze.

Urodziłam się w Wołkowysku, na terenie dzisiejszej Białorusi - zaczyna opowieść pani Anastazja. - Mój ojciec, który był dyżurnym ruchu na kolei, został wraz z rodziną przerzucony do Mórd pod Sielcami. Gdy we wrześniu 1939 weszli tam Rosjanie, powiedzieli ojcu, że granica rosyjsko-niemiecka będzie na Bugu i może wybierać, na którym brzegu rzeki chce być. Ponieważ większość rodziny znajdowała się po tamtej stronie, wróciliśmy do Wołkowyska.

Zamieszkali w domu, w którym przyszła na świat, czyli nad sklepem z artykułami spożywczo-kolonialnymi. Wołkowysk dzielił się na dwie części - miasto i Wołkowysk Centralny. Ta nazwa pochodziła od dworca głównego, a raczej od ważnego węzła kolejowego, w którym krzyżowały się szlaki, a najważniejszy był ten Calais - Paris - Stołpce - Niegoriełoje.

Dwa razy dziennie przejeżdżał tędy reprezentacyjny, międzynarodowy pociąg. Nim na zachód jechały w specjalnych skrzynkach, obłożone mokrymi pokrzywami, raki przeznaczone na stoły paryskich restauracji.

Ojciec był wówczas ustawiony, gdyż pracował jako pisarz w pobliskim majątku. Później postanowił się przekwalifikować

Do tego linia z Białegostoku do Baranowicz i Mołodeczna oraz przez Siedlce, Czeremchę do Grodna i Wilna. Nawiasem mówiąc, w Wołkowysku były jeszcze dwa dworce - Wołkowysk Miasto i Wołkowysk Przedmieście. Jak chcą niektórzy, wcześniej miejscowość nazywano Wołkowysk Parowy, od parowozowni. Najważniejszym punktem był tu oczywiście sam dworzec, wokół którego rozrzucone były domki, przede wszystkim kolejarzy... Szczególnie po roku 1925 kolej stała się prawdziwym oczkiem w głowie władz.

- Z tego, co wiem, rodziny obojga rodziców wywodzą się z Wilna - dodaje pani Anastazja. - Mama i ciocia miały drewniany domek za tzw. zielonym mostem. Na początku wieku panowała w mieście straszliwa bieda, opowiadały, że zamiast butów, nosiły szmaty, którymi owijały nogi. O zamęściu mamy zadecydowała właśnie ciocia, to ona wybrała przystojnego mężczyznę, który przychodził do nich i grał na mandolinie.

Ojciec był wówczas ustawiony, gdyż pracował jako pisarz w pobliskim majątku. Później postanowił się przekwalifikować i ukończył kurs dla przyszłych dyżurnych ruchu. Opowiadał później, że to wcale nie była formalność i egzamin zdawał nawet z historii. Pobrali się 4 marca 1919 i trafili do Wołkowyska. Wilno odwiedziłam w 1938 roku. Pamiętam Drogę Krzyżową, której stacje były rozrzucone po całym mieście.

Wołkowysk. Rodzina pani Anastazji w komplecie. Mam, dwie siostry oraz brat z narzeczoną.
Archiwum rodzinne Centrum Wołkowyska nie wyglądało może okazale. Najważniejsza była kolej.

Jej światem był "Centralny" i okolice. Jako typowa chłopczyca wiecznie była podrapana. Jak przyznaje, w odległym o trzy kilometry "prawdziwym" Wołkowysku bywała rzadko. Kochała wspinaczki po drzewach, zabawy na dachach.

Samo miasto może pochwalić się długą historią. Najpierw był gród założony przez litewskiego księcia Mendoga nad Wołkowyją, w pobliżu jej ujścia do Rosi. Następnie należał do książąt włodzimiersko-wołyńskich. W XIV wieku ponownie włączony do Wielkiego Księstwa Litewskiego. W czasach Rzeczypospolitej Obojga Narodów w Wołkowysku mieściło się starostwo grodowe i siedziba powiatu w województwie nowogródzkim.

Tu odbywały się sejmiki generalne dla całej Litwy. Kilka razy zapisał się w historii. W 1386 roku na zamku w Wołkowysku poselstwo polskiej szlachty zawarło z Władysławem Jagiełłą umowę, na mocy której m.in. Jagiełło miał objąć polską koronę i poślubić Jadwigę Andegaweńską. Zamek zniszczono podczas szwedzkiego potopu, miasto spłonęło w dobie wojen napoleońskich. W II Rzeczpospolitej było stolicą powiatu.

Według spisu powszechnego z 1921 roku powiat w ówczesnych granicach zamieszkiwało 115.261 osób, w tym 80.198 Polaków, 23.933 Białorusinów, 10.704 Żydów, 316 Rosjan, 51 Rusinów, 25 Niemców, 9 Litwinów, 9 Tatarów, 2 Finów, 2 Łotyszy, Francuz, Szwed i 10 osób o nieustalonej narodowości. Rangi miastu przydawały koszary kawalerii.

- Z dzieciństwa pamiętam nieustanny strach - wspomina pani Anastazja. - Przede wszystkim przed bombardowaniami, gdyż podczas kolejnych ofensyw i wojen wszyscy urządzali naloty na węzeł kolejowy. Najpierw chowaliśmy się w piwnicy. Pewnego dnia bomba eksplodowała tak blisko, że wyrwała drzwi i do wnętrza piwnicy wdarł się dziwny, gorący podmuch...

Na początku panowania Sowietów w szkole rosyjski nauczyciel i miejscowy komunista kazali jej zapisać się do pionierów. Była prymuską. Właściwie nie pozostawiono jej wyboru. Gdy powiedziała "tak", jej śladem podążyła większość koleżanek i kolegów. Gdy przyszła do domu, ojciec powiedział krótko: "wracaj sobie do pionierów i niech oni cię karmią".

Wołkowysk. Rodzina pani Anastazji w komplecie. Mam, dwie siostry oraz brat z narzeczoną.
Archiwum rodzinne Zdjęcie ojca pani Anastazji zrobione w Wilnie.

Następnego dnia poprosiła, aby wykreślono ją z listy. I zaczęła się jej szkolna gehenna, prześladowanie przez nauczyciela, które przypłaciła ciężką chorobą, jak okazało się później, początkami zapalenia opon mózgowych. Ale ona i tak wolała chorobę niż powrót do szkoły.

Mniej więcej wtedy rozpoczęły się kolejne bombardowania, tym razem przez samoloty niemieckie. Gdy 21 czerwca wkroczyli Niemcy, okazało się, że była już przez Rosjan przygotowana lista kolejnych polskich rodzin, które miały trafić na Syberię. Na niej widniało ich nazwisko. I data 27 czerwca.

Z towarem w sklepie było, delikatnie mówiąc, kiepsko. Sporo było rzeczy nielegalnych. Jeszcze gdy Rosjanie się wycofywali, na dworcu płonęły wagony towarowe wypełnione wszelakim dobrem.

- Właściciele sklepu na dole budynku, w którym mieszkaliśmy, nie za bardzo przykładali się do jego prowadzenia, a ich synowie co innego mieli w głowie - mówi pani Anastazja. - Najpierw proszono mnie, abym pomagała im w czasie jarmarków, które odbywały się 21. dnia każdego miesiąca. Później zaczęłam pracować już regularnie. 12-latka, której ledwie było widać głowę nad ladą. Robiłam wszystko. Największym koszmarem było zakładanie i zdejmowanie ciężkiej sztaby zabezpieczającej drzwi. I chowanie trefnego towaru. Cóż, kolejarze dorabiali szmuglem... Gdy dostawaliśmy cynk, że policja chodzi, wszystko pakowałam do walizki i szybko przenosiłam do domu. Pamiętam, że zarabiałam 80 marek miesięcznie plus śniadania i odzież. Dla porównania ojciec, który nie był już dyżurnym ruchu, tylko stróżem, przynosił do domu 120 marek.

Wołkowysk. Rodzina pani Anastazji w komplecie. Mam, dwie siostry oraz brat z narzeczoną.
Archiwum rodzinne Wołkowysk. Rodzina pani Anastazji w komplecie. Mam, dwie siostry oraz brat z narzeczoną.

Z towarem w sklepie było, delikatnie mówiąc, kiepsko. Sporo było rzeczy nielegalnych. Jeszcze gdy Rosjanie się wycofywali, na dworcu płonęły wagony towarowe wypełnione wszelakim dobrem. Ludzie brali, co popadnie, przede wszystkim bele bielskiego sukna. Później nim handlowano. I w tym miejscu pani Anastazja kiwa tylko głową nad niezaradnością taty, który wówczas przyniósł tylko kalosze, papierosy, worek kaszy, fasolę...

W lipcu 1944 weszli Rosjanie. Armia oberwańców i brudasów. Już w czerwcu chciano ich wywieźć, ale okazało się, że gdzieś zapodział się ojciec ze średnią siostrą.

- Bieda była straszna, wraz z rodzeństwem i najdroższą brata była nas siódemka - opisuje pani Anastazja. - Pamiętam, jak mama pichciła cieniutką zupę w takim garze do gotowania bielizny. O chleb było trudno. Ponieważ mieliśmy kury, stosowaliśmy handel wymienny - dziesięć jajek za mały chleb. Pamiętam Niemców, którzy o płot rozbijali te nasze jajka i wypijali je na surowo. I jeszcze taka scena. Ktoś powiedział Niemcom, że mamy w piwnicy rower. Przyszli, wypisali jakąś kartkę, mówiąc, że jak wrócą, to jednoślad oddadzą. Wówczas mój nieobliczalny ojciec stwierdził: "wrócicie, jak Wilhelm 14. syna urodzi". Niemiec go uderzył, a my się cieszyliśmy, że tylko uderzył.

W lipcu 1944 weszli Rosjanie. Armia oberwańców i brudasów. Już w czerwcu chciano ich wywieźć, ale okazało się, że gdzieś zapodział się ojciec ze średnią siostrą. Odłączyli wagon. Później już w komplecie ruszyli na zachód. Pamięta zapach zgliszczy spalonej Warszawy. W Poznaniu spotkali znajomych, którzy podpowiedzieli Zieloną Górę, mówiąc, że to "miasto jak bajka, miasto jak cud". Tylko mama z przerażeniem stwierdziła, że to miasto leży za Odrą. Była przekonana, że Niemcy wrócą. Jako kolejarz ojciec szukał domu blisko dworca i z kawałkiem ziemi, na której będzie mogła paść się koza. Padło na ulicę Ułańską. Był sierpień 1945...

Dariusz Chajewski

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.