Gorgany. Idziesz, a głazy tańczą pod stopami

Czytaj dalej
Fot. Stanisław Sowa
Stanisław Sowa

Gorgany. Idziesz, a głazy tańczą pod stopami

Stanisław Sowa

- Człowieku, czy ty masz dobrze w głowie? Teraz pchać się na Ukrainę i to jeszcze w tak dzikie góry - pytali najbliżsi, gdy szykowałem się do wyprawy. Żądza przygody była jednak silniejsza. Chciałem doświadczyć dzikości tych pięknych gór. Ponownie dotknąć jej po latach.

By dojechać z Rzeszowa w Gorgany, trzeba przemierzyć 300 km, zahaczając o rogatki Lwowa. Wcześniej trzeba jednak pokonać unijną granicę. A to wymaga nie lada cierpliwości.

Autobus rzeszowskiego PTTK dociera do Medyki przed godziną 23. Mamy szczęście. Po około 90 minutach jesteśmy już po drugiej stronie. Ale nie możemy jechać. Drogę tarasują ciężarówki. Tumult niesłychany. Tracimy cenne minuty, a przecież już uciekła nam godzina, bo zmienił się czas. W końcu pojawia się policja. Wydostajemy się z pułapki.

Przydrożna stacja benzynowa wita nas pachnącymi czystością ubikacjami i kantorem wymiany walut. Wymieniamy złotówki na hrywny i ruszamy w stronę Lwowa.

Droga na Stryj jest całkiem dobra. Im bliżej gór, tym dziur w asfalcie przybywa. O świcie mijamy Dolinę, miasto na trasie ze Stryja do Iwano-Frankowska i skręcamy na południe w dolinę Łomnicy. Gdybyś-my nadłożyli kilkanaście kilometrów na wschód, dojechalibyśmy do Starego Uhryniowa, gdzie urodził się Stefan Bandera. Muzeum upamiętniające człowieka odpowiedzialnego za zbrodnie UPA odwiedza rocznie ok. 10 tys. ludzi. Ale nas przyciągają góry. Zbliżamy się do nich, przejeżdżając po wymalowanych w narodowych barwach (niebiesko-żółtych) mostach, mijając miejsca udekorowane flagami, zdarza się, że banderowskimi (czerwono-czarnymi).

Za Perehińskiem asfalt się kończy. Autobus, klucząc między dziurami, wjeżdża mozolnie w zwężającą się dolinę. Docieramy do Osmołody. Uderza w nas rześkie powietrze. Kwaterunek, szybka toaleta, śniadanie. Słońce podnosi się coraz wyżej, a my już nie możemy się doczekać, żeby ruszyć w góry.

Pod stopami grechoczą głazy

Kto był choć raz w Gorganach, ten wie, że bez podjazdów „gruzawikiem” niewiele da się tam zdziałać. Wskakujemy więc na pakę ciężarówki i ruszamy. Trzymamy się kurczowo zimnej burty, wypatrując gałęzi, którym musimy się kłaniać, by nie wybiły nam oczu. Tańczący na dziurach „gruzawik” wywozi nas w dolinę szumiącej Łomnicy. Wysiadamy na wysokości 800 m n.p.m. Nasz cel to Ihrowiec (1803 m n.p.m.). Mamy kilometr podejścia w pionie.

Idziemy dobrze oznakowanym szlakiem turystycznym. Są tablice informacyjne z podanymi odległościami. Gorgany już nie są takie dzikie. Nasz ukraiński przewodnik Sasza z lekkością pnie się w górę. W jego reklamówce ląduje coraz więcej grzybów. Kozaki.

- To i tak dobrze, bo w tym roku z grzybami jest kiepsko. W Gorganach susza, nie padało od miesiąca, a w połowie sierpnia to spadł śnieg - opowiada Sasza.

Na przełęczy Borewka wrzucam do reklamówki Saszy dorodnego kozaka z czerwoną czapą. Odpoczywamy. Można coś przegryźć i napić się wody. Sasza zaciąga się papierosem. To znak, że za chwilę ruszamy.

Wspinaczka na Ihrowiec daje nam popalić. Słońce przygrzewa coraz mocniej, a po plecach spływa pot. Docieramy do falujących łanów kosodrzewiny. Pod nogami grechoczą skalne głazy zwane gorganem.

Gorgany od zawsze były najbardziej niedostępne. Trudno równać się z nimi ukraińskim Bieszczadom, których połoniny dźwigają się łagodnie do wysokości ok. 1400 m n.p.m. Nawet postrzępiona grań leżącej dalej na wschodzie Czarnohory, której szczyty przekraczają 2 tys. m n.p.m., nie stawia eksploratorom takich wymagań jak dzikie Gorgany. By wdrapać się na szczyt, trzeba wylać sporo potu, przemierzając długie i głęboko wcięte doliny. A gdy już złapiesz trochę wysokości, wpadasz na rozległe łany wysokiej kosodrzewiny, która broni dostępu do szczytów. Wyżej jest już tylko skalny grechot. Tysiące ruchomych głazów tańczą pod stopami. Można się na nich połamać.

Na szczycie Ihrowca raczymy się wspaniałą panoramą. Nad naszymi głowami pojawiają się kruki, a nawet para polujących orlików. Niżej, jeszcze w lesie, trafiliśmy na ślady kuny. Ale trudno spotkać tropy grubszego zwierza. Jak mówi Sasza, zwierzyna wybita.

Jak okiem sięgnąć, piętrzą się charakterystyczne skalne kopce, wyrastające spod zielonych płaszczy kosówki. Na południu dominuje ostry wierzchołek Sywuli. To królowa Gorganów, wyrasta 1836 m n.p.m. Na zachodzie majaczy Popadia - nasz cel na kolejny dzień.

Z Ihrowca czerwonym szlakiem ruszamy na pobliską Wysoką. Po drodze spotykamy dwie grupy ukraińskich turystów. Trud schodzenia po kolebiących się piaskowcowych płytach wynagradzają wspaniałe widoki. Fotografujemy dorodne limby. To rzadki gatunek sosny górskiej, wrażliwy na zanieczyszczenia powietrza. Ktoś sprawdza, czy z pąka wyrasta pięć długich igiełek. Rzeczywiście tak jest.

Gorgany. Idziesz, a głazy tańczą pod stopami
Stanisław Sowa

W Gorganach jest wiele stanowisk limby. W 1939 r. metropolita grekokatolicki Andrzej Szeptycki utworzył na szczycie Jajka Perehińskiego rezerwat limby. Zachowały się archiwalne zdjęcia, na których widać okazałą bramę do rezerwatu. Sasza śmieje się, że zrobiono ją z… limbowego drzewa.

Czerwony szlak sprowadza nas stromo do Osmołody. Z ponad 1800 metrów n.p.m. schodzimy na 700. Czujemy to w kościach. Kolebiącą się kładką nad Łomnicą przechodzimy na szutrową drogę. Wyładowane drewnem ciężarówki wzbijają tumany duszącego kurzu. Na szczęście przejeżdżający kierowca grzecznie zwalnia.

W sklepie „Oksanka”, który prowadzi nasz gospodarz, zamawiamy po kuflu zimnego piwa. Czy dobre? Po takiej wędrówce najlepsze na świecie! I chyba też najtańsze. W przeliczeniu na nasze wyszło 1,50 zł za półlitrowy kufel. Czterogwiazdkowym koniakiem zakarpackim delektujemy się, płacąc po 18 złotych za butelkę.

Orzeł w koronie trwa od 1923 roku

Następnego dnia wstajemy o 5 czasu polskiego. Przed nami co najmniej 10 godzin wędrówki. Śniadanie, dopięcie ekwipunku. I ruszamy na naczepie „gruzawika” w dolinę Mołody, a następnie Kotelca. Kierowca stara się wywieźć nas jak najwyżej. Oznakowany szlak i spotykani turyści uzmysławiają, że Gorgany już nie są tak dzikie i niedostępne. Gdy ćwierć wieku temu z ekipą z rzeszowskiego PTTK obładowani ekwipunkiem przemierzaliśmy karpacką puszczę, która wówczas leżała w granicach Związku Radzieckiego, nie było wyznaczonych szlaków. A jeszcze trudniej było spotkać w górach ludzi.

W dobrym tempie wchodzimy na połoninę Płyśce. Przed wojną stało tu jedno z rozsianych w Karpatach Wschodnich polskich schronisk. Przed podniesioną z ruiny chatą spotykamy ukraińskich turystów. Wdajemy się w pogaduszki. W środku sporo miejsca, również na poddaszu, gdzie wchodzi się po drabinie. W pobliżu snuje się dym z ogniska. Jest źródełko z wodą. Schron na Płyścach to doskonałe miejsce wypadowe na pobliską Grofę, ale również na Popadię, która jest naszym celem.

To ostatni moment na ewentualną rezygnację z dalszej wędrówki, o czym przypomina Sasza. Bo przed nami najbardziej odcięta od świata część Gorganów.

- U nas ratownicy górscy działają trochę inaczej jak w Polsce, nie za bardzo możemy liczyć na szybką pomoc - przestrzega nasz przewodnik. I dopowiada, że jeżeli już dojdzie do jakiejś ekstremalnej sytuacji, na jedno możemy liczyć: ratownicy zajmą się transportem zwłok.

Nikt się nie wycofuje. Zwarci i gotowi ruszamy w dół. I w górę. I tak na przemian. To schodząc po chyboczących się kamieniach, to znów podchodząc, lub przeciskając się przez plątaninę odrostów kosówki, brniemy mozolnie na południe. Zdobywamy Parenkie (1736 m n.p.m.), Małą Popadię, by wreszcie stanąć na Popadii (1740 m n.p.m.).

Nigdy bym nie przypuszczał, że w tym odludnym miejscu zostanę powitany lampką szampana. A jednak! Trzy szampany i lampki wytargał na szczyt w plecaku Andrzej, przewodnik ze Śląska. Od ludzi, którzy mieli już przyjemność wędrować po górach z Andrzejem dowiedziałem się, że to jego stały numer.

Nazwa góry ma związek z legendą. To właśnie tutaj miał uprowadzić piękną żonę popa (popadię) wschodniokarpacki zbójnik Dobosz. A ponieważ nie chciała być mu uległa, zabił nieszczęśnicę. To niejedyna krew, która się tu polała. Na Popadii i w okolicy toczyły się zaciekłe walki w czasie I wojny światowej. Szczyt do dziś poorany jest okopami i umocnieniami. W krwawych zmaganiach w Gorganach ginęli również żołnierze II Brygady Legionów Polskich.

Jest jeszcze coś, co przyciąga na Popadię Polaków. To słupek graniczny, na którym widnieje orzeł w koronie i data 1923. Granica została ustalona traktatem zawartym przez Polskę i Czechosłowację w 1920 roku. Wytyczono ją w 1923 r. Stara granica przetrwała burzliwe dzieje i wciąż jest szlakiem prowadzącym przez Karpaty Wschodnie.

W 1840 roku wszedł na Popadię poeta i geograf Wincenty Pol. Towarzyszyło mu kilkunastu okolicznych górali, którzy wycinali przejście w gąszczu kosówki.

Wolałbym spinać się na dziesięć turni najwyższych w Tatrach, niż przedzierać się przez gęstwinę tych czarnych lasów - pisał w liście do żony, zachwycając się rozległą panoramą. - Pięknym, ale zarazem przerażającym jest ten widok, bo to świat bez człowieka! Nigdzie nie widać wioski, chaty, szałasu, łąki lub ornego pola, jak oko tylko zasięgnąć mogło, nie wznosił się nawet dym samotnym słupem ponad sklepienia tych lasów.

Gdy ćwierć wieku temu stanąłem na Popadii, mogłem się przekonać, że opis podróżnika jest wciąż aktualny. Dziś widać ze szczytu powiększające się blizny po wycinanych lasach i prowadzące do wyrębów drogi.

Z Popadii schodzimy dawną granicą. Smagani przez kosówkę z trudem posuwamy się na wschód, by dotrzeć na Koretwinę (1671 m n.p.m.). Tu objadamy się borówką brusznicą. Apetyt psuje nam Sasza, pokazując kadr swojej kamery. Widzimy, jak sprzed jego stopy umyka żmija...

Trawersujemy zbocze Pietrosa, zostawiając za plecami widok dostojnej Popadii. W dolinie czeka na nas „gruzawik”. O zmroku jesteśmy w Osmołodzie. Za nami ponad 25 km i 1500 m podejścia. Prysznic, kolacja i tylko nieliczni mają siłę posiedzieć i pośpiewać przy gitarze.

Turysto, poczytaj dzieła Lenina

Prognozy na kolejny dzień nie są najlepsze. Rezygnujemy z wejścia na Sywulę. Zejście z usłanej głazami góry w deszczu wiąże się ze sporym ryzykiem. Gdy głazy z charakterystycznymi porostami dostaną trochę wody, robią się śliskie niczym bryły lodu.

Sasza wymyśla wycieczkę do jeziorka w paśmie Arszycy, gdzie zapalamy ognisko. Jest czas na rozmowę, a później spacer po Osmołodzie. Mieszka tu kilkanaście rodzin. Zabudowa w większości drewniana. Ludzie trudnią się przede wszystkim pracą w lesie.

Czy jest bezpiecznie? Miejscowi dziwią się na takie pytanie.

- Owszem, jakiś czas temu ganiały się po górach gangi jakichś oligarchów. Była strzelanina. Ale to spokojna okolica. A wojna jest daleko na wschodzie Ukrainy - przekonują tubylcy.

Życzyliby sobie, by przyjeżdżało jeszcze więcej turystów, najlepiej z Polski. Wędrowcy z Ukrainy mniej chętnie korzystają z usług. A goście zza granicy potrzebują wygód. I jeszcze zrobią zakupy. Wie coś na ten temat Witold Haspel, szef koła przewodników PTTK w Rzeszowie. Jest w Osmołodzie częstym gościem, bo rzeszowscy przewodnicy wyspecjalizowali się w organizowaniu wypraw w Karpaty Wschodnie.

Nadzieja na rozhuśtanie koniunktury turystycznej jest. Ktoś nawet buduje zajazd lub hotel. Osada zmienia się coraz bardziej z leśnej w turystyczną. I tylko dwie rzeczy trwają niezmiennie od czasów Związku Radzieckiego. Dziurawy gościniec i stara biblioteka, w której stoją na regałach przykurzone dzieła wodza rewolucji. Miejscowi pewnie o nich zapomnieli. I tylko turysta z Polski zajdzie tu czasem, by zrobić zdjęcie. Na dowód, że w Karpatach Lenin wiecznie żywy.

Stanisław Sowa

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.