Gracjan Eshetu Gabre: Białystok to moje miejsce na Ziemi

Czytaj dalej
Fot. Wojciech Wojtkielewicz
Andrzej Kłopotowski

Gracjan Eshetu Gabre: Białystok to moje miejsce na Ziemi

Andrzej Kłopotowski

Zdarzyło mi się doświadczyć aktów nietolerancji, natomiast przyznaję szczerze, że były to marginalne przypadki – mówi Gracjan Eshetu-Gabre, nowo wybrany radny Białegostoku z ramienia Koalicji Obywatelskiej

Gracjan Eshetu-Gabre? Eszetu-Gabre? Jak wymawiać pańskie nazwisko?

Jesteśmy w Polsce, więc możemy śmiało posiłkować się tym, jak jest napisane moje imię i nazwisko. „Eshetu-Gabre”. Natomiast jeżeli byśmy chcieli używać zapożyczeń anglojęzycznych, wtedy możemy wymówić pierwszy człon nazwiska „Eszetu”. Natomiast jeżeli byśmy posługiwali się językiem amharskim, czyli narodowym językiem etiopskim, wówczas na początku nie czytamy samogłosek, więc będzie „Szetu-Gabre”.

Jakie są pańskie korzenie?

Jestem rodowitym białostoczaninem, a jeżeli chodzi o korzenie, to moi dziadkowie ze strony ojca urodzili się i mieszkali w Etiopii. Mój tato również się tam urodził, ale wyjechał do Niemiec, by studiować medycynę. Później miał możliwość przyjazdu do któregoś z polskich miast i wybrał Białystok. Tu poznał moją mamę, Polkę, i – można powiedzieć – jestem owocem tej miłości.

Spotykał się pan z dziadkami? Odwiedzał ich? Wspólnie świętowaliście?

Tu dochodzimy do smutniejszej części tej historii. Niestety, nie miałem przyjemności poznać dziadków. Drogi moich rodziców rozeszły się na wczesnym etapie, gdy byłem bardzo małym dzieckiem. Eufemistycznie rzecz ujmując, mój ojciec nie był zainteresowany moim losem, ani losem mojej mamy, lecz nie chciałbym poruszać głębiej aspektów tych relacji, bo są dla mnie zbyt przykre.

Kiedy pan poczuł, że jest „inny” niż pozostali rówieśnicy na polskim podwórku?

Nawet się nad tym zastanawiałem podchodząc do kampanii wyborczej. Wspominałem ten moment, kiedy faktycznie zdałem sobie sprawę z tego, że mogę się w jakiś sposób różnić od swoich rówieśników. Mam ten moment bardzo dobrze zapamiętany w swojej głowie. Była to w piątej klasie podstawówki. Wydawało się, że powinienem być w bezpiecznym miejscu. Mam tu na myśli swoje osiedle, swój blok…

Mieszkał pan wtedy na Nowym Mieście.

Tak. Przy swoim bloku niestety spotkałem grupę osób - byli zdecydowanie starsi - które jasno dały mi, dziecku, do zrozumienia, że mogę w jakiś sposób nie pasować do społeczeństwa, do otoczenia, do tego miasta, a być może nawet i do kraju.
Wspomnę tylko o dwóch sytuacjach. To pobicie Rogera Cole-Wilsona z Radia Jard czy podpalenie drzwi mieszkania polsko-hinduskiego małżeństwa. Niestety Białystok przez lata kojarzony był i jest z tym, że to miasto tzw. białej siły.
Zdarzyło mi się doświadczyć aktów nietolerancji, natomiast przyznaję szczerze, że były to marginalne przypadki. Od dzieciństwa spotykałem się z dużą dozą serdeczności. Nie nazwałbym Białegostoku miastem „białej siły”. Nie chciałbym, żeby te marginalne przypadki wpływały na całokształt, na ogólne postrzeganie Białegostoku. Jednak tego typu sprawy dotykają mnie głębiej. Byłem wtedy dzieckiem, a – jak wiadomo – takie sytuacje dzieci odczuwają bardziej, często zostają w ich pamięci na dłużej. W moim otoczeniu również zdarzały się osoby, które nie pałały sympatią do ludzi o odróżniającym się wyglądzie. Chcę jednak to podkreślić – to margines w sensie ilości osób. Te incydenty się wydarzyły. Natomiast gdy mówię o Białymstoku, nie zgodzę się z łatką miasta nietolerancyjnego. Od tamtego momentu w moim dzieciństwie dużo się zmieniło. Wydaje mi się, że Białystok dojrzał w tym aspekcie, a chyba tak naprawdę idealnym tego dowodem i przykładem…

Jest Gracjan Eshetu-Gabre w radzie miasta!

Dokładnie tak.

Jak w ogóle trafił pan do polityki?

To był rok 2018. Wcześniej znałem się już z panem prezydentem Tadeuszem Truskolaskim z Wydziału Ekonomicznego Uniwersytetu w Białymstoku. Był moim wykładowcą. Co więcej, nawet przez moment promotorem mojej pracy. Byłem wtedy na wyjeździe w Warszawie czy w Gdańsku i zdarzyło się tak - chociaż ja mówię, że w życiu raczej przypadków nie ma - że wszyscy inni promotorzy byli zajęci. Zostało miejsce u pana prezydenta Truskolaskiego. No i tak te nasze ścieżki się przecięły. Po studiach trochę wyjeżdżałem, pracowałem i w Warszawie, i za granicą, gdzie byłem na stażach międzynarodowych. Natomiast później, w 2018 roku, wróciłem do Białegostoku z uwagi na ciężką chorobę mojej mamy. Przypadkowo spotkałem wtedy pana prezydenta Truskolaskiego. Dokładnie pamiętam – było to w okolicy pałacyku przy ul. Kilińskiego. Porozmawialiśmy sobie bardzo ciepło, powspominaliśmy. Zapytał o moje koleje, ścieżki zawodowe, jak się układało w moim życiu. I tak - od słowa do słowa - przyznałem, że nigdy nie byłem na białostockim stadionie, na meczu Jagiellonii. I dostałem od pana prezydenta zaproszenie na mecz. Później była kampania samorządowa, w którą się zaangażowałem. Po tych wszystkich moich rozjazdach i wyjazdach byłem już pewny, że Białystok to moje miejsce na Ziemi. Nie ukrywam, że za nim tęskniłem. Choroba mojej mamy to jedno, ale tęskniłem też za rodziną, przyjaciółmi i znajomymi, za kilkoma miejscami, które motywowały mnie, napędzały do pracy. Mam na przykład taką ulubioną ławeczkę w Pałacu Branickich. To też Las Solnicki i Las Turczyński, gdzie lubiłem spędzać czas jako dziecko. Lubię odpoczywać na Rynku Kościuszki czy też w okolicach Starosielc. Kilka takich miejsc się znajdzie.

Co pana wciągnęło do samorządu?

Osoba, która chce zajmować się polityką samorządową czy szerzej działalnością społeczną, musi być absolutnie zakochana w swoim miejscu. Musi mieć duży pierwiastek takiego genu chęci zrobienia czegoś dla innych. Ja ten gen pielęgnowałam w sobie już od szkoły średniej. Na studiach odważyłem się działać w organizacjach studenckich, wziąłem odpowiedzialność za pewną grupę projektów, za pewną grupę ludzi. Starałem się wspólnie realizować wizje. Często zauważałem osoby nastawione na indywidualne sukcesy. Nawet w przypadku projektów organizacji studenckich nie zawsze przyświecał im cel, żeby zrobić coś dla innych, wspólnie.

Lubi pan być kapitanem czy elementem zespołu?

Zwykle naturalnie wychodziło tak, że zostawałem kapitanem.

Czy pana pochodzenie, kolor skóry miał w tym pomagać? Niech to nie zabrzmi źle, ale czy nie miał być pan maskotką?

Oczywiście mój kolor skóry mnie wyróżniał. Mamy taką niepisaną zasadę w zarządzaniu czy przywództwie, że trzeba się wyróżnić. Ja ten plus miałem na samym wstępie. Wydaje mi się, że podejście konsolidacyjne, prowadzące do dialogu, do szukania rozwiązań, chęć stawiania na swojej wizji, ale też szukania kompromisów sprawiają, że wyłania się z grupy naturalny lider. Może sprostać zadaniu, jeżeli w grupie pojawią się dwie koncepcje, które skupią wokół siebie ludzi. Jeżeli nie będzie tego elementu, który spaja, to wtedy - nawet jeżeli zostanie wybrana koncepcja drogą większościową, drogą demokratyczną - niestety w jakimś momencie dochodzi do rozbieżności. Ważna jest sztuka szukania ustępstw.

Jak doszło to tego, że wystartował pan w wyborach?

Z jednej strony to była długa droga, z drugiej – nie taka długa. To była przemyślana decyzja, dojrzewała we mnie od roku 2020. Wydawało mi się to naturalną koleją rzeczy mojego rozwoju. Wstąpiłem do partii, zgromadziłem wokół siebie rzeszę młodych ludzi. Decyzja o starcie – czy w wyborach parlamentarnych, czy samorządowych – musiała więc w pewnym momencie zapaść.

Samorząd pozwala niejako okrzepnąć w środowisku politycznym. Pozwala złapać głęboki oddech i zobaczyć, jak się pływa w tym świecie.

Tutaj w stu procentach się zgadzam. Co więcej, polityka samorządowa jest bliżej codziennych potrzeb mieszkańców. Uważam, że jeżeli chcemy zmienić świat, musimy zacząć od siebie, od najbliższego otoczenia, osób, które są wokół mnie. Wchodzimy już w kuchnię polityczną. Jestem członkiem zarządu powiatu miasta Białystok w Platformie Obywatelskiej, byłem aktywnym działaczem udzielającym się w życiu społecznym. Wyraziłem gotowość i chęć startu w wyborach. Moja kandydatura została zaakceptowana przez koleżanki i kolegów z Platformy Obywatelskiej, którzy dostrzegali we mnie potencjał. Natomiast – tak, jak powiedziałem – do tej decyzji krzepłem już od roku 2020 uczestnicząc w projektach lokalnych, które staram się organizować, ale też i ogólnopolskich, jak na przykład Campus Polska Przyszłości Rafała Trzaskowskiego, Campus Akademii czy szkoły liderów. Kończyłem też program przywództwa społecznego w Studium Obywatelskim im. Pawła Adamowicza i również czerpałem od bardzo doświadczonych samorządowców. Dostałem feedback od mentorów i tutorów, którzy brali udział w tym programie, że jestem naturalnym liderem. Wtedy zgłosiłem swój akces, że chcę być na listach. Moje najbliższe otoczenie – jestem przewodniczącym Koła Młodych Białostoczan, które zrzesza 36 osób - widziało mnie jako lidera. Choć to nie było tak, że to oni mnie popchnęli. Podtrzymali mnie w tym przekonaniu, że to dobra decyzja.

Kiedy pańskie plakaty wyborcze zaczęły się pojawiać w Białymstoku, nie obawiał się pan – znów nawiążę do „białej siły” – odbioru?

Liczyłem się z tym. Choć bardziej zmartwione było moje otoczenie. Ja jestem takiego zdania, że gdy się powiedziało „A”, to się podejmuje decyzję w sposób odpowiedzialny. Nie miałem żadnej wątpliwości, kiedy zobaczyłem swoje plakaty na mieście.

I zrobił pan jeden z lepszych wyników wyborczych!

Zdobyłem dokładnie 3627 głosów. Jeżeli chodzi o wynik procentowy, to osiągnąłem najlepszy wynik oprócz dwóch kandydatów startujących też w wyborach na prezydenta, czyli Tadeusza Truskolaskiego i Henryka Dębowskiego. To efekt tego, co zrobiliśmy z zespołem. Podeszliśmy odpowiedzialnie do tego zadania. Obdarzono mnie zaufaniem, zostałem liderem w okręgu. To było duże wyzwanie, zwłaszcza że byłem osobą może kojarzoną w jakiś sposób, ale jeszcze nierozpoznawalną. Musiałem swoją historię uzewnętrznić, przedstawić mieszkańcom, ale też pokazać pewnego rodzaju wizje. Chciałbym jednak zaznaczyć, że mój świetny wynik wyborczy jest zasługą mieszkanek i mieszkańców naszego miasta. Jestem wdzięczny za ich zaufanie i dołożę wszelkich starań, żeby sprostać oczekiwaniom.

Pana wejście do rady miasta to przełamanie białostockiego stereotypu. To fenomen.

Na pewno jest to moment przełomowy, historyczny.

I tak jak przełamywał stereotypy Nelson Mandela czy Barack Obama, tak w Białymstoku przełamuje je Gracjan Eshetu-Gabre. Koniec, kropka!

Dziękuję za tak górnolotne, miłe porównanie do wielkich postaci, które starały się wpływać na to, jak wygląda ich otoczenie, a w konsekwencji wpływały na losy świata. Nie chciałbym jednak siebie wyróżniać tylko poprzez kolor skóry. Oczywiście, jestem charakterystyczną osobą, jednak nie chciałbym, aby na tym była skupiona uwaga. Tak jak wspominałem, we wszystkim, za co się zabieram, zawsze najważniejszym elementem są ludzie. Ja miałem bardzo zaufane grono ludzi, którzy zaufali też mi. Mogliśmy wspólnie realizować pewne strategie, które nakreśliliśmy na samym początku kampanii. Jeżeli stajesz się „jedynką” w okręgu, a twój billboard znajduje się w jednym z najbardziej ruchliwych miejscu w mieście (na skrzyżowaniu ulic Wyszyńskiego, Waszyngtona i Kaczorowskiego – przyp. red.), to wiesz, że dla ludzi może być to lekkie zaskoczenie. Dokładnie o to chodziło, by w jednym punkcie pokazać tego dużego Gracjana, a dalej skupić się na innych punktach osiedli, żeby mieszkańcy zaczęli się ze mną oswajać. Od pierwszego dnia, od startu kampanii, ruszyliśmy na spotkania z mieszkańcami. Wraz z przyjaciółmi jeszcze przed kampanią zorganizowaliśmy akcję „Zaplanujmy razem miasto przyszłości”. Przez cały ten okres – przed i w trakcie kampanii – byłem wśród mieszkańców, słuchałem ich, rozmawiałem z nimi, zostawiałem kontakt do siebie.

Czy będzie pan w radzie swoistym ambasadorem szeroko pojętych mniejszości – etnicznych, religijnych, seksualnych – czy raczej nie widzi się pan w takiej roli?

Zastanawiałem się nad moją rolą w radzie miasta i nad tą kwestią. Jeżeli będzie taka potrzeba, to tak, gdyż jestem osobą wrażliwą i skoncentrowaną na potrzebach innych. Natomiast nie chciałbym robić czegoś na siłę. Jeżeli nie będzie potrzeby, by w radzie był reprezentant, ambasador czy pełnomocnik spraw mniejszości, nie chcę się narzucać. Natomiast chcę służyć, pomagać zarówno osobom z mniejszości, osobom w potrzebie, ale też wszystkim mieszkańcom Białegostoku. Jestem otwarty na potrzeby i problemy każdego.

Czym chce się pan zająć w radzie?

Widzę siebie w komisji edukacji. Potrzebna jest współpraca między środowiskiem osób młodych a samorządem. Być może wróciłbym też do ekonomicznych korzeni. Myślę o komisji rewizyjnej i komisji budżetu. Nie chciałem dzielić skóry na niedźwiedziu. Chciałbym skupić się na ciężkiej pracy, na słuchaniu mieszkańców. W czasie kampanii zaskoczeniem było to, że wiele osób nie wie, kto jest ich radnym. Chciałbym to zmienić. Chciałbym, żeby mieszkańcy nie mieli takiego wrażenia, że politycy samorządowi, radni, wychodzą do nich raz na pięć lat. Chcę, żeby mieli poczucie, że jestem ich radnym, blisko ich spraw. To jest to, co mi przyświeca.

Rozmawiał: Andrzej Kłopotowski

Andrzej Kłopotowski

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.