Jeszcze słychać krzyk i płacz zakatowanej sąsiadki

Czytaj dalej
Fot. H. Zgiet
Julita Januszkiewicz

Jeszcze słychać krzyk i płacz zakatowanej sąsiadki

Julita Januszkiewicz

O bestialskie zamordowanie kobiety podejrzewany jest jej mąż. Miał ją brutalnie pobić, a następnie wywlec na pobocze i przejechać samochodem. Do rodzinnej tragedii doszło w niedzielę, późnym wieczorem, we wsi Studzianki koło Wasilkowa. W tej rodzinie często był alkohol, awantury, psychiczne i fizyczne znęcanie się. Ale nikt na to nie reagował.

Śledczy przesłuchali już męża kobiety. Usłyszał zarzut jej zabójstwa. - Nieustalonym narzędziem miał zadać jej ciosy w głowę, a następnie przejechać ją samochodem - mówi Katarzyna Pietrzycka, zastępca szefa Prokuratury Rejonowej w Białymstoku. Do drugiego zarzutu mężczyzna się przyznał. Jednak zaprzeczył, że zadał kobiecie ciosy jakimś narzędziem.

Wersja jest taka, że do tragedii miało dojść na drodze prowadzącej do wsi. Mężczyzna uderzał, bił kobietę, a następnie miał ją wywlec na pobocze. I wtedy rozjechał ją samochodem osobowym.

W ustaleniu przyczyn śmierci ofiary pomogła również sekcja zwłok, która została przeprowadzono we wtorek. Jak stwierdzili biegli, kobieta miała poważne obrażenia głowy i klatki piersiowej.

- Bezsprzecznym jest, że została brutalnie pobita. Bezpośrednią przyczyną śmierci był wstrząs krwotoczny spowodowany rozległym urazem twarzoczaszki i klatki piersiowej. Miała liczne złamania kości twarzoczaszki i żeber, ranę tłuczoną potylicy - wyjaśnia prokurator Katarzyna Pietrzycka.

Czy ofiara w chwili śmierci była pod wpływem alkoholu? Jak mówi prokurator Pietrzycka, tak precyzyjnych wyników sekcji zwłok jeszcze nie ma.

- W protokole będzie zapisane czy we krwi był alkohol i w jakim stopniu. Czekamy na opinię biegłego z zakresu medycyny sądowej, który przeprowadzał sekcję - mówi prokurator.

Do ciężkiego pobicia 43-letniej mieszkanki Studzianek doszło późnym wieczorem w niedzielę. Jej zmasakrowane ciało znaleźli policjanci. Gdy kobieta konała, jej mąż uciekł. Funkcjonariusze zatrzymali go dopiero w poniedziałek wieczorem.

Policja nie ujawnia szczegółów zdarzenia i odsyła do Prokuratury Rejonowej w Białymstoku, która prowadzi sprawę.

- Na tym etapie śledztwa nie możemy jeszcze zdradzać szczegółów - mówi Katarzyna Pietrzycka.

Wczoraj sąd uwzględnił wniosek prokuratury i aresztował podejrzanego mężczyznę na trzy miesiące. Za zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem grozi mu do 15 albo 25 lat więzienia, a nawet dożywocie.

Wieś jest w szoku!

Mieszkańcy wsi Studzianki są wstrząśnięci rodzinną tragedią. Przeżywają to, co się stało w niedzielę. Rozmawialiśmy z nimi we wtorek.

Osiedle jakich wiele. Pośrodku wije się wyłożona kamiennymi płytkami droga. To ulica Warszawska. Po jej obu stronach stoją murowane, drewniane domy.

Ludzie pokazują nam zieloną, lekko rdzewiejącą bramę. Pomiędzy szczeblami furtki widać wepchnięte listy. Nieco dalej parterowy, otynkowany na żółto dom. Pozamykane okna, w jednym niedbale wisi firanka. Z tyłu traktor, budynek gospodarczy. I przejmująca cisza, którą przerywa tylko szczekanie psa. To tutaj w niedzielę wieczorem rozegrał dramat.

- Znałem tych ludzi, ale nie wiem co się tam działo. Nie interesuję się, bo mam dość swoich kłopotów - macha ręką starszy, szczupły mężczyzna, który właśnie tędy przechodzi. Tak reaguje na nasze pytania. I szybko odchodzi.

Podobnie młodszy, w roboczym ubraniu. - Słyszałem o tragedii. Zginęła kobieta. Jak dokładnie do tego doszło, nie wiem. Prawie codziennie dochodziło u nich do krzyków i awantur. Ale przepraszam, śpieszę się do pracy - ucina rozmowę. I wsiada do samochodu.

- Po kłótni rodzinnej, nie pierwszej niestety, to się wydarzyło. Nie bardzo wiemy co dokładnie. Nie wiemy, czy ta pani została przejechana, czy w jakiś inny sposób ją zabito - wzdycha Mirosława Bezdziel. W Studziankach mieszka od lat. Jest radną gminy Wasilków. Na co dzień uczy w podstawówce w Studziankach.

Bo wśród mieszkańców krążą dwie wersje zdarzeń. Pierwsza to taka, że mąż przejechał żonę samochodem. Druga jest bardziej okrutna. Według niej mężczyzna wywiózł żonę do sąsiedniej wioski. Tam miał ją uderzać ciężkim narzędziem, następnie przewieźć ciało pod dom.

- Dwie minuty przed przyjazdem pogotowia jeszcze żyła. Erka jechała 40 minut - mówi sąsiad rodziny. To on wezwał karetkę. Jednak nie chciał powiedzieć nam nic więcej o niedzielnej tragedii.

- Dajcie spokój, szukacie sensacji. Proszę nie nagrywać. To tragedia. Ani policja, ani MOPS, nikt nie reagował - rzucił w naszą stronę mężczyzna.

Krzyki, pijaństwo, przemoc domowa

Więcej mówi Mirosława Bezdziel. Zna rodzinę zamordowanej. Na wsi ludzie wiedzą o sobie prawie wszystko. Pani Mirosława uczyła najmłodszą, 10-letnią córkę małżeństwa. Dwie starsze nie mieszkały już z nimi.

Jak mówi pani Mirosława, dopóki kobieta pracowała, starała się dbać o dom. - Na początku była w porządku, kontaktowa, ciepła, starająca się. Jeśli chodzi o opiekę nad najmłodszą dziewczynką, można powiedzieć, że była dopilnowana, zawsze przygotowana do lekcji. To zdolne dziecko, dobrze się uczy - zauważa Mirosława Bezdziel.

I po chwili dodaje: - Nie było widać po dziecku, że w domu dzieje się coś złego. Zawsze miała pieniądze na szkolną wycieczkę, przybory szkolne - opowiada nauczycielka.

Problemy, jak mówią sąsiedzi, zaczęły się jakieś pół roku temu, gdy kobieta straciła pracę w jednym z białostockich barów mlecznych. Wtedy ona również zaczęła zaglądać do kieliszka. W domu coraz częściej dochodziło do awantur i przemocy.

- Ta pani miała jakieś problemy zdrowotne, została bez pracy i zaczęło się dziać źle. Nie dało się ukryć, że w tym domu jest agresja. Ostatnio ta pani chodziła mocno poobijana. Na jej twarzy i rękach były widoczne ślady pobicia. Dochodziło więc do rękoczynów - nie ukrywa Mirosława Bezdziel.

- On, gdzie poszedł do pracy, to go za pijaństwo zaraz wyrzucali. Ona była normalna, nie paliła, nie piła. Ale co w nią wstąpiło, że zaczęła pić z nim? - zachodzi w głowę Irena Gawryluk, inna mieszkanka wsi.

Barbara Choroszewska, pedagog, terapeutka, która od lat pracuje z ludźmi uzależnionymi od alkoholu, podkreśla, że ta kobieta prawdopodobnie nie wytrzymała presji. - W rodzinach z problemem alkoholowym jest bardzo wysoki poziom napięcia, niepokoju, stresu, chaosu, są przekraczane wszelkie granice, psychologiczne, emocjonalne i fizyczne. To zupełnie inny świat. Nie ma tam miejsca na subtelność, wrażliwość, czułość, przede wszystkim empatię. W takich rodzinach są za to agresja, wyzwiska, poniżanie, przemoc, upokorzenie, poniżenie, upodlenie, utrata godności. W tych rodzinach jest także dużo ukrytego bólu. Tacy ludzie nie umieją mówić o swoich uczuciach, ani o bólu. I zwyczajnie używają alkoholu do znieczulenia. A to jest już choroba - tłumaczy Barbara Choroszewska.

W wiejskim sklepie w Studziankach, do którego również wstąpiliśmy - wielkie poruszenie. Wszyscy mówią tutaj o tragedii w domu przy ul. Warszawskiej.

- Znałyśmy tę panią i jej rodzinę. Jesteśmy wstrząśnięte tym, co się stało. Coś zawiodło. U każdego tak może być - zamyśla się sprzedawczyni.

Tuż za nią stoją pełne alkoholu półki. - Czy małżeństwo kupowało tutaj alkohol, robiło zakupy na kreskę? - dopytujemy.

Sprzedawczynie nie chcą nam nic powiedzieć. Zasłaniają się tajemnicą handlową. Więcej mówią ludzie przed sklepem.

- Policja była tam co tydzień. Wcześniej czy później musiało dojść do tragedii. Nie wiem czy z ośrodka pomocy społecznej ktoś tam przyjeżdżał - twierdzi jeden z mężczyzn.

- Nie przeżywam tej tragedii, bo oboje pili na umór. Nie leczyli się - nie przebiera w słowach Irena Gawryluk.

I zaczyna opowiadać: - Ona pochodziła z okolic, uczyła się razem z moją córką. Ten facet był z domu dziecka. Chyba musiała się zakochać, że wyszła za niego za mąż - rozpamiętuje kobieta.

Małżeństwo mieszkało z przybranym ojcem mężczyzny.

- Oni tłukli tego ojca. Nieraz żalił się, że zabierali mu rentę. I pili, i jakoś żyli... - dodaje Irena Gawryluk.

Ludzie najbardziej żałują najmłodszej córki, która mieszka teraz ze starszą siostrą w Wasilkowie. 20-letnia Dorota wyprowadziła się z domu rodzinnego dwa lata temu. Pracuje w jednym ze sklepów spożywczych w Wasilkowie.

- Nie mam siły i ochoty rozmawiać. Tym bardziej że po tragedii umarł też dziadek - zwierza się Dorota.

Ma jeszcze o dwa lata starszą siostrę. Ona też wyprowadziła się ze Studzianek.

Nieszczęścia można było uniknąć

Mirosława Bezdziel opowiada, że małżeństwo nie było konfliktowe. Nie było żadnych nieporozumień z sąsiadami. Nikomu nie dokuczali.

- Jak byli trzeźwi, to wszystko było w porządku. Oboje gdzieś jechali, szli. Poza tym ona go zawsze broniła. Wtedy jest najtrudniej coś zrobić, nie ma jak zareagować - uważa nauczycielka.

Mimo tych pozorów wszyscy wokół wiedzieli, co się dzieje na posesji przy ul. Warszawskiej. Że w tej rodzinie często był alkohol, przemoc domowa. Że mąż znęcał się nad żoną psychicznie i fizycznie.

- Wszyscy martwiliśmy się tą rodziną, chcieliśmy im jakoś pomóc. Jestem pewna, że tej tragedii można było uniknąć. Pod koniec roku szkolnego wszczęliśmy procedurę, by założyć im Niebieskę Kartę. W ubiegłym tygodniu jako szkoła zwróciliśmy się do Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej w Wasilkowie, by przeprowadzili wywiad środowiskowy. Chodziło o to, czy najmłodsza dziewczynka może tu zostać z rodzicami, czy raczej powinna trafić do rodziny zastępczej. Ale nie zdążyliśmy... - żałuje Mirosława Bezdziel.

Irena Godlewska, kierowniczka Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej w Wasilkowie powiedziała nam, że rodzina nie była pod opieką ośrodka. Nie korzystała też ze świadczeń socjalnych.

- W piątek dostałam sygnał ze środowiska, że w tej rodzinie źle się dzieje. Nie zdążyliśmy rozpoznać sytuacji - przyznaje Irena Godlewska. - Jeśli ktoś do nas się nie zgłasza, to nie jesteśmy w stanie go odwiedzać - tłumaczy się.

I nie chce więcej rozmawiać na ten temat. - Proszę na siłę nie szukać sensacji - ucina wszelkie pytania.

Od mieszkańców słyszeliśmy, że w domu przy Warszawskiej często dochodziło do policyjnych interwencji. Zapytaliśmy więc policję czy o przemocy domowej i problemie z alkoholem w tej rodzinie powiadomiła Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej w Wasilkowie i dlaczego nie założono rodzinie Niebieskiej Karty.

- Trwa śledztwo. Dla jego dobra nie możemy się wypowiadać - usłyszeliśmy tylko od sierżant Elżbiety Zaborowskiej z podlaskiej policji.

Dlaczego sama kobieta i jej starsze córki nie zgłosiły się nigdzie po pomoc?

Barbara Choroszewska tłumaczy to tak: - Bo się wstydziły. Żeby pomóc drugiemu człowiekowi, to musi on chcieć przyjąć tę pomoc. A tacy ludzie mają poczucie upokorzenia, narażenia na krytykę, że ktoś się dowie. Są oni traktowani jako gorsi. Są wytykani: O, to te dzieci pijaka! - wyjaśnia pedagog.

- Byłyśmy same. Mogłyśmy liczyć tylko na siebie. Często odwiedza nas babcia, która pomaga nam finansowo - kończy Dorota, córka zamordowanej.

Opinia

Barbara Choroszewska, psycholog, terapeuta: Uzależnienie jest chorobą. Na początku wszyscy próbują dotrzeć do takiego kogoś, każdy na swój sposób. W momencie, gdy choroba alkoholowa jest zaawansowana, to co oni mogą zrobić? Zadzwonić na policję, że słychać krzyki, może się dziać tragedia. Na wsi ludzie mają też słabą wiedzę na temat choroby alkoholowej. Nie zdają sobie sprawy z zagrożenia, kiedy chorzy mają omamy, halucynacje, zwidy, kiedy mąż będzie widział w swojej żonie potwora. Dlaczego ludzie nie reagują? Ponieważ takie osoby bywają nieobliczalne. Lęk jest uczuciem chronionym. Oni się zwyczajnie boją. Alkoholicy są groźni. Należy uciekać od osób pod wpływem alkoholu, które szaleją, są nieobliczalne. Potrafią zabić własne dziecko. Dla nich nie ma wtedy nic ważniejszego od picia.

Julita Januszkiewicz

Publikuję głównie w "Kurierze Porannym" i "Gazecie Współczesnej". Dziennikarką jestem od kilkunastu lat. Śledzę to co się dzieje w gminach powiatu białostockiego. Ale interesują mnie też ciekawostki historyczne, wykopaliska archeologiczne. Lubię tematy społeczne, a od niedawna zajmuję się również edukacją. Nie boję się pisać o sprawach trudnych.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.