Mariusz chce być samodzielny. Na operację i protezę potrzeba mu prawie 400 tys. zł

Czytaj dalej
Fot. Anatol Chomicz
Agata Sawczenko

Mariusz chce być samodzielny. Na operację i protezę potrzeba mu prawie 400 tys. zł

Agata Sawczenko

Urodził się z dziecięcym porażeniem mózgowym. Ale korzystał z życia. Noga została zoperowana. Prawa ręka niesprawna, ale nauczył się radzić sobie tylko tą lewą. Kończył kolejne szkoły, studiował, miał znajomych, uprawiał sport, pracował, pomagał rodzicom na roli. I właśnie przy pracy w polu zdarzył się ten straszny wypadek. Maszyna urwała mu tę sprawną, lewą rękę. Dziś Mariusz Wasilewski stara się nadal normalnie żyć. Rehabilituje prawą rękę, by być jak najbardziej samodzielnym. I marzy... O operacji, która pomoże mu jeszcze bardziej ją usprawnić. I o protezie, która zastąpiłaby lewą rękę. Niestety, te marzenia kosztują. I to ile!

Mariusz Wasilewski ma 37 lat. Mieszka w Ogrodnikach pod Choroszczą. Z rodzicami. Rodzeństwo już dawno wyprowadziło się na swoje. On został. Pracował jako ochroniarz i pomagał rodzicom w prowadzeniu gospodarstwa.

- Nic nie było widać, że ma porażenie mózgowe. Nauczył się sobie radzić z niesprawną ręką. A noga? W ogóle nie widać przecież, że jest troszkę krótsza. Tu pomogły operacje, lekarze wydłużyli mu ścięgno Achillesa. A na rękę w tamtych latach nikt operacji nie chciał robić. Lekarze mówili, że tu nic nie pomogą - mówi Ryszarda Wasilewska, mama Mariusza.

Ale w lewej ręce wszędzie ma przykurcze. Jest niedowładna. Mimo tego, że w dzieciństwie jeździli na rehabilitacje. Niestety, nie pomogły.

- Syn poradził sobie. Został leworęczny. Wszystko umiał tą ręką zrobić.

- Motorem jeździłem, rowerem, zrobiłem prawo jazdy, obsługiwałem maszyny rolnicze - opowiada Mariusz.

- Jak trzeba było z chlewa wyrzucać obornik, to widły sobie w niesprawną rękę wsadzał, palce lewą ręką układał. I dawał radę - wtrąca się na chwilę jego mama.

Z wykształcenia Mariusz jest technikiem technologii odzieży. - W życiu nawet nie spędziłem zawodowo pół godziny przed maszyną. Te maszyny mnie po prostu nie lubią... - uśmiecha się dziś.

Ale gdy skończył podstawówkę, nie miał wyboru. W tamtych czasach o kształceniu niepełnosprawnych dzieci decydowało kuratorium. Urzędnicy wysłali Mariusza do Ośrodka Szkolno-Wychowawczego dla Dzieci Niepełnosprawnych Ruchowo w Policach, aż w województwie zachodniopomorskim.

A tam - na szczęście - oprócz nauki zawodu, kładziono duży nacisk na aktywność fizyczną. Codziennie wf., wieczorami basen, w weekendy rajd piesze, rowerowe, wycieczki kajakowe! To sprawiło, że Mariusz zaczął rozwijać się sportowo. Mimo niepełnosprawności jest medalistą Lekkoatletycznych Mistrzostw Polski!

A jak wrócił z Polic - rodzice zapisali go do technikum - znów odzieżowego. Ach, jaki był wtedy zły na nich! Ale teraz, z perspektywy czasu, wie, że to była dobra decyzja. Do szycia i krojenia nadal go nie ciągnie, ale przecież zdał maturę. I mógł dalej się kształcić. Bo poszedł do studium pracowników medycznych i socjalnych. - Bo przecież jestem osobą niepełnosprawną. I chciałem dokładnie wiedzieć, jakie mam prawa i jakie mam obowiązki - tłumaczy.

Tam zaprzyjaźnił się z jedną z wykładowczyń. Jeździli na lustracje, na praktyki po różnych ośrodkach opieki i wsparcia. - Ona mnie namówiła: Maniek, ty idź na studia.

Nie czuł się na siłach, ale namawiała i namawiała. Złożył papiery do kolegium nauczycielskiego na kierunek pedagogika rewalidacyjna. Skończył. A w czasie studiów zaczął pracować jako wychowawca podwórkowy. Prowadził z dzieciakami zajęcia przez pięć lat! - Ta praca to nie był dla mnie obowiązek. Bardzo ją lubiłem - opowiada.

Zrezygnował. Bo zaczęło się trochę zdrowie psuć. Miał wypadek na motocyklu, zwichnął obojczyk, nie chciał ryzykować. Wychowawca podwórkowy to przecież odpowiedzialna praca.

Ale znalazł sobie następną. Zaczął pracować jako ochroniarz. A potem jako portier, dozorca...

A po pracy - wracał do Ogrodnik i pomagał rodzicom.

- Mamy kilka hektarów ziemi, kilka krów, kilka ciełuszek - mówi pani Ryszarda. - Mieliśmy. Bo teraz to nic nie mamy. Jedna krowa nam została. Wszystko posprzedawaliśmy, bo pieniądze były potrzebne. A i robić dziś nie ma kto.

No właśnie, bo pan Mariusz na gospodarstwie już nie pracuje. Ostatni raz na polu był 14 wrześnie ubiegłego roku...

- Dzień jak co dzień. Przyjechałem po 16 godzinach pracy. Zrobiłem obrządki, zawiozłem matulę do pracy, bo jeszcze wtedy pracowała, przespałem się dwie godziny i w pole - opowiada Mariusz. - Chyba pospałem o pięć minut za krótko. Bo nie myślałem, jak trzeba.

Wtedy pojechał z tatą do siana. Tata grabił, on - belował. - Bardzo mi zależało, by skończyć to tego dnia, gdyż następnego miałem iść na 24 godziny do pracy. Siano za mocno by wyschło, gdybyśmy je zostawili.

Przy trzeciej czy czwartej beli w maszynie zeskoczył sznurek z rolki podającej. Chciał go poprawić. Nie zdjął roboczej rękawicy...

- Łapa, która rozprowadza sznurek, odskoczyła. Złapała mnie za rękawicę. I jak złapała, podała dalej. Poleciałem w dół - Mariusz na chwilę milknie. Ale zaraz bierze się w garść i opowiada dalej: - Belarka to taka maszyna, gdzie pracują wałki. Coś takiego jak magiel. Tylko stalowy. Zmiażdżyła mnie.

Dokładnie pamięta, co dalej było. Wszystko po kolei. Nie stracił przytomności. I myślał jasno. Mimo że czuł, jak maszyna wciąga mu rękę, jak ją miażdży. Szarpał się. Ale nie dał rady. Maszyna rękę urwała. Przy samym barku.

A on jeszcze wszedł na koło maszyny i krzyknął do ojca, co się stało.

Gdy ten pojechał po pomoc - bo nie mieli przy sobie telefonów komórkowych, próbował jeszcze wyciągnąć urwaną rękę z maszyny. A później - poczuł ogromne pragnienie. Ale butelki z wodą też nie zdołał odkręcić. Czekał... - A tak mi się pić chciało! Nie udało się odkręcić butelki, więc ciepnąłem ją pod traktor i poszedłem sprawdzić, czy maszynie się nic nie stało...

- A mi się akurat udało wcześniej wyrwać z pracy. Namówiłam najmłodszą córkę, by odwiozła mnie do domu: pójdziemy na grzyby! Jak zobaczyłam męża jak jedzie traktorem, ile tylko fabryka dała, to tylko się popukałam w głowę. O złym nie myślałam... - opowiada tę samą sytuację pani Ryszarda.

Później potoczyło się wszystko bardzo szybko. Zadzwonili po karetkę. Córka pobiegła do domu po ręczniki, a z nimi na łąkę, do Mariusza... - Nawet nie chcę wiedzieć, ile ich wtedy poszło. A na łąkę mi nie pozwolili pobiec - ociera łzę pani Ryszarda.

Lekarzom nic już nie udało się zrobić. Bo to zmiażdżona, urwana ręka. W dodatku przez maszynę, gdzie są oleje, ropa... W ranie było wszystkiego pełno! Smary, ziarna...

Cały miesiąc lekarze leczyli tę ranę.

W końcu wyszedł ze szpitala. I... zmieniło się całe życie. Dla całej rodziny. Bo Mariusz zupełnie niesamodzielny. Mama musi zrobić jeść, nakarmić, napoić, we wszystkim pomóc. Mariusz się stara. Jeździ do Białegostoku rehabilitować rękę. Tę niesprawną przez całe życie, która mu jeszcze została. Coraz więcej umie. Zaczyna sam jeść. Mama kupiła mu taki lekki, plastikowy kubek, żeby łatwiej byłoby mu podnosić. I pomaga mu we wszystkim, wyciera rozlaną kawę... - Tłumaczę mu, że to nie wstyd. Kiedyś on mi pomagał, teraz ja jemu - mówi pani Ryszarda.

Nadzieja w rehabilitacji. Rozciąga mięśnie ręki, ćwiczy mięśnie brzucha, pleców, żeby sylwetka się stabilizowała. Bo przecież teraz jest lżejszy z lewej strony. Ale rehabilitacja trwa tylko tydzień czy dwa. Potem - miesięczna przerwa. Jak zająć czas, gdy nawet nie ma jak książki poczytać? - Śpię - mówi Mariusz. No bo i co innego robić?

Ale nie daje się depresji. Zresztą - stara się o to rodzina, znajomi... Wyszukali mu już operację, która mogłaby mu usprawnić rękę. To metoda Ulizbata – opracowana ponad 20 lat temu w Instytucie Rehabilitologii Klinicznej w Tule w Rosji. - W moim przypadku metoda ta daje szansę na powrót do sprawności i samodzielności w życiu - mówi Mariusz. Bo operacja zlikwidowałaby przykurcze w dłoni, łokciu, nadgarstku.

Niestety, nie wykonują jej żadne publiczne szpitale. A prywatnie - tylko klinika w Krakowie. Oczywiście - trzeba za zabieg zapłacić. No i później rehabilitacja. Jeśli operacja jest prywatna, to i za rehabilitację trzeba płacić. Tak im powiedzieli w NFZ. Koszt konsultacji oraz zabiegu to około 25 tys. zł.

Ale to nie wszystko. - Chcemy nazbierać Mariuszowi na protezę ręki, taką z prawdziwego zdarzenia, bioniczną. Bedzie mógł palcami ruszać, zginać w łokciu - mówi pani Ryszarda. Bo chce zrobić wszystko, by synowi wróciła radość życia, by znów była samodzielny, wesoły, szczęśliwy. No i przecież - jak sama mówi - ona nie jest wieczna. Dlatego Mariusz musi być samodzielny. Bo kto mu pomoże, jak jej zabraknie?

Sami nie dadzą rady uzbierać takich pieniędzy. Bo operacja 25 tys., a proteza - co najmniej 350! Tata Mariusza jest na rencie, mama niedawno przeszła na emeryturę, niewielką zresztą. A Mariuszowi, jak stracił rękę, przyznali pierwszą grupę inwalidzką, ale renty wcale nie podwyższyli. Dalej ma tę swoją malutką, socjalną... A dorabiać już przecież nie ma jak.

- Żyjemy tylko z moich pieniędzy i męża. Mariusza rentę odkładamy na konto. Co do złotówki. I nie ruszymy, choćby nie było co do garnka włożyć - zapowiada pani Ryszarda. To będą pieniądze na operację i protezę. Ale jeśli sami będą zbierać, to nie nazbierają do śmierci.

Na szczęście trochę pomogła gmina, dali pieniądze, pomogli napisać podanie do sądu pracy o wyższą rentę. 10 tys. zł nazbierał też proboszcz. Znajomi założyli zbiórki na portalach Siepomaga.pl, zrzutka.pl.

Czy się uda? Wszystko zależy od ludzi dobrej woli.

- Wtedy może pracę magisterką w końcu napisze. Wiem, że go na to stać - planuje już pani Ryszarda.

Ale Mariusz mówi tylko: - Ja na razie o niczym nie marzę... Zobaczymy.

Mariuszowi Wasilewskiemu można pomóc, wpłacają pieniądze na konto: 26 2030 0045 1130 0000 1434 7750. Tytuł przelewu: „Darowizna na leczenie Mariusza”

Agata Sawczenko

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.