Mateusz Rybak z Hajnówki od trzech lat pomaga ludziom przy granicy polsko-białoruskiej. Teraz za swoje serce został doceniony
Dziś znów kilka żyć do przodu - na te słowa czekają wszyscy, którzy obserwują profile Mateusza Rybaka w mediach społecznościowych. Bo tak właśnie Mateusz często relacjonuje swoje wyprawy do lasu na pograniczu polsko-białoruskim.
Kryzys na granicy. Ludzie wciąż potrzebują pomocy
- Ale teraz już rzadko zamieszczam relacje. Nie ma na to czasu. Bo bywa, że gdy dostajemy pinezkę za pinezką, z lasu nie wychodzimy nawet przez kilkanaście godzin - tłumaczy.
Pinezki to informacje o lokalizacji wysyłane przez ludzi, którzy utknęli na pograniczu polsko-białoruskim. Zdecydowali się na nielegalne przekraczanie granic, bo często nie widzieli już innego wyjścia. Jedni uciekają ze swoich ojczyzn objętych wojną, inni - dlatego, że polują na nich bojówki, a kolejni, bo po prostu chcą polepszyć życie swoje i swoich bliskich. Uciekają od głodu, pragnienia, biedy, braku edukacji, dyskryminacji i... lądują w Puszczy Białowieskie - spragnieni, głodni, brudni, często chorzy. Znów bez nadziei na lepsze. Pomoc, jedzenie i wodę niosą im ludzie tacy jak Mateusz - wolontariusze, dla których życie i godność drugiego człowieka są bezcenne.
Mateusz Rybak nominowany do nagrody
Mateusz ma zaledwie 17 lat, ale na rzecz zagubionych w lesie migrantów działa już od trzech lat. Teraz został za to oficjalnie doceniony przez Fundację Grand Press, która nominowała go do tegorocznej edycji Medalu Wolności Słowa w kategorii Obywatel. „Za poświęcanie się pomocy ludziom w drodze. Działa sam, ale w mediach społecznościowych dzieli się swoimi doświadczeniami i wiadomościami znad granicy” - w ten sposób kapituła uzasadniła nominację. W tym roku w składzie kapituły zasiedli: Krzysztof Głuchowski (dyrektor Teatru im. J. Słowackiego w Krakowie), prof. Ewa Łętowska (była rzeczniczka praw obywatelskich), Weronika Mirowska (prezeska Fundacji Grand Press), Piotr Świerczek (dziennikarz TVN 24) oraz Ewa Wrzosek (prokuratorka, Stowarzyszenie Prokuratorów „Lex super omnia”).
Zgodnie z regulaminem wyróżnienie Medalem Wolności Słowa mogą otrzymać osoby angażujące się w działalność na rzecz dobra wspólnego, m.in.: obywatelską, społeczną, kulturalną, artystyczną, naukową, dziennikarską i publicystyczną.
Razem z Mateuszem w kategorii Obywatel zostali wskazani również: Danuta Wojciechowska i Jolanta Mokwińska - emerytki z Siedliska - wsi w Lubuskiem (za walkę o demokrację i wolność słowa w swojej gminie) oraz Anja Rubik (za odważne korzystanie z wolności słowa, za co była wielokrotnie atakowana przez środowiska prawicowe; aktywistka działająca na rzecz kobiet i walcząca o dostęp do edukacji seksualnej młodzieży w Polsce).
- Nie czuję, żeby ta nominacja była tylko dla mnie, ona jest dla wszystkich osób, z którymi działam wspólnie oraz wszystkich wspierających moje działania - mówi Mateusz Rybak.
I wymienia: Piotra Czabana, Człowieka Lasu, Karolinę Mazurek oraz Podlaskie Ochotnicze Pogotowie Humanitarne.
- Znajomych w swoim wieku już nie mam - przyznaje 17-latek. - Wszyscy się ode mnie odwrócili, gdy zacząłem chodzić do lasu. Nie podoba im się, że pomagam osobom czarnoskórym i osobom arabskim. A ja nie chcę pozwolić na to, by tuż koło mego domu umierali ludzie.
Kryzys na granicy. Pierwszy raz do lasu poszedł z rodzicami
Pierwszy raz do lasu poszedł z rodzicami. To było trzy lata temu. Wzięli wodę, jedzenie, batony - najprostsze rzeczy, które mogły pomóc migrantom przetrwać. Doskonale pamięta tę pierwszą grupę. To było 11 osób potrzebujących pomocy, którzy uciekli ze swojej ogarniętej wojną ojczyzny. Mateusz widział w nich ludzi, a nie nielegalnych migrantów.
- Zobaczyłem człowieka, który ma imię, twarz, marzenia. To było tuż po Usnarzu. Media rozpisywały się o uchodźcach, że to bandyci, szpiedzy, terroryści, że zagrażają Polsce. Chciałem sprawdzić, jaka jest prawda, przekonać się na własne oczy, jak wygląda rzeczywistość - tłumaczy. I przyznaje: - Media mijały się z prawdą. Dlatego postanowiłem nadal nieść pomoc tak, jak najlepiej potrafię. Po prostu - plecak na plecy i do lasu.
Jak mówi, nadal jest wiele osób, które są przeciwko pomaganiu.
Stan dziecka urodzonego przy granicy jest stabilny. Dziewczynka z mamą są w szpitalu w Hajnówce
- Chyba nie chcą zrozumieć, jak bardzo to jest potrzebne. Nie chcą wiedzieć, co dzieje się na granicy i dalej w lesie. Nie chcą wiedzieć o tych ludziach, którzy potrzebują pomocy. A tu, w lesie, można pozbyć się wszystkich znaków zapytania, zrozumieć wszystko na temat sytuacji tych ludzi.
Mateusz na początku regularnie chodził do lasu z rodzicami. Jego rodzice nadal pomagają, ale już inaczej. Do lasu nie chodzą. A Mateusz nie potrafił z tego zrezygnować.
- Ktoś musi pomóc ludziom, którym nie pomaga państwo - podkreśla. I jest stale w gotowości. Albo w lesie.
A zamiast pochwał często zbiera hejt. Nie wszystkim nauczycielom podoba się to, co robi nastolatek. Jest też mnóstwo ludzi, którzy piszą uwagi pod jego postami w internecie. Nie podoba im się, że są ludzie, którzy pomagają. Nie podoba im się, że Mateusz jest taki młody.
- Ja szkoły przez las nie zawalam. Nie chodzę pomagać w czasie lekcji - zapewnia 17-latek.
A hejtem się nie przejmuje. Bo jeszcze więcej niż tych hejtujących odzywa się do niego ludzi, którzy go wspierają. Albo wrzucą grosz na jego zbiórkę na pomaganie, albo napiszą dobre słowo.
Tomasz Musiuk, wicedyrektor szpitala w Hajnówce: Pacjentów z granicy mamy coraz więcej
Mateusz nadal chodzi do lasu z dorosłymi. Najczęściej w towarzystwie Człowieka Lasu, czyli Mariusza Kurnyty. Czekają na tzw. pinezkę, a gdy już ktoś przyśle prośbę o pomoc, wyruszają. Do plecaków obowiązkowo pakują wodę, powerbanki, jedzenie. Często migranci proszą też o ubranie na zmianę. Odzież starają się dopasować pod rozmiary, jakie podają uchodźcy. Biorą buty, spodnie, koszulki, skarpety. a jak jest zimniej - również kurtki.
- Plecaki mamy naprawdę wypchane, jeśli się okazuje, że czeka na nas kilkunastoosobowa grupa - przyznaje 17-latek.
Czasem, niestety, potrzebna jest też pomoc medyczna. Bo migranci są wychłodzeni, z gorączką, czasem pobici przez białoruskie służby albo z ranami spowodowanymi przez drut żyletkowy. Zdarzają się też połamane kończyny, po przechodzeniu przez zaporę. Czasem jest to odwodnienie, innym razem gorączka. Niemal zawsze - skrajne wyczerpanie.
Granica polsko-białoruska: Trzeba pomagać tak, by nie zaszkodzić
- W tym roku wyciągaliśmy z bagien kobietę, wynosiliśmy uchodźców na noszach - wspomina Mateusz. Sam już potrafi zaopatrzyć ranę, a Mariusz nastawia połamane kończyny, bo jest ratownikiem KPP. - Nie szyjemy w lesie, bo tam się nie da dobrze odkazić ran. Ja nie podłączam też kroplówek, bo nie mam odpowiednich kwalifikacji - mówi nastolatek.
Reszty się nauczył, przyglądając się, jak to robią inni.
- Najważniejsze to tak pomagać, żeby przy okazji przypadkiem nie zaszkodzić - podkreśla.
Mateusz wie też dokładnie, co robić, jeśli uchodźcy chcą wnioskować o ochronę międzynarodową w Polsce.
- Dajemy im pełnomocnictwa, wnioski, wyrażenie woli o ochronę. Gdy podpisują dokumenty, wyznaczamy spośród nas pełnomocnika, a potem powiadamiamy straż graniczną i oczekujemy na patrol, który ich zabierze - opowiada chłopak. I przyznaje, że nie zawsze było to takie proste. - Za czasów PiS nie powiadamialiśmy straży granicznej, bo te osoby były od razu wyrzucane za granicę. Prawo do ochrony międzynarodowej nie było wówczas respektowane.
Wtedy więc tych uchodźców, którzy chcieli zostać w Polsce, informowali, co może się stać: że mogą zostać pushbackowani, że ich wnioski mogą być nieprzyjęte. Nadal zresztą często zdarza im się spotykać ludzi po pushbackach.
Niełatwo być uchodźcą w Białymstoku
- Ale w tym roku straż graniczna ma inną taktykę działania. Jeżeli nie ma obok wolontariuszy, to ludzie nadal są wyrzucani. Wyrzucani są ci, którzy podpisali papiery, że ich krajem docelowym są Niemcy. Ale bardzo dużo osób, które mają dobre papiery, jest w Polsce przyjmowanych - opowiada Mateusz.
Ilu osobom już zdołał pomóc, nie zdoła zliczyć. Z niektórymi cały czas ma kontakt, wie, że ich tułaczka zakończyła się w miarę szczęśliwie. Są tacy, którzy odzywają się po kilku tygodniach czy miesiącach - z podziękowaniami, bo wiedzą, że gdyby nie Mateusz i jego kompani, mogłoby być krucho, bo już byli między życiem a śmiercią. Innym Mateusz pomaga nadal, bo na przykład trafili do ośrodków w Polsce. Zresztą nieraz się zdarza, że uratowanym osobom towarzyszy w drodze do ośrodków otwartych, pomaga dotrzeć na miejsce, a później załatwić formalności.
Wakacje? Mateusz czeka na kolejna pinezki
Mateusz nie tęskni za leniwymi wakacjami, z jakich korzystają jego rówieśnicy. Czeka na kolejne pinezki.
- Bywa tak, że zaczynamy pinezkowy dzień o 4 nad ranem, a kończymy kolejnego dnia po południu - przyznaje. Bo pinezka przychodzi za pinezką. Trudno jest bagatelizować jakiekolwiek wołanie o pomoc.
- Zawsze podkreślamy, że nasza pomoc jest za darmo. Podkreślamy też, że nie pomagamy w transporcie. Działamy legalnie - podkreśla Mateusz.
Póki starczy im sił, będą pomagać ludziom na polsko-białoruskiej granicy
Jak mówi, na szczęście większość ludzi, którzy rozważają podróż przez polsko-białoruską granicę, dziś już wie, co może ich czekać po białoruskiej stronie. Białorusini już nikomu nie wmawiają, że wysadzą ich 2 km od granicy z Niemcami. Ciągle jednak są tacy, którzy decydują się tu przyjechać i nielegalnie przekraczać granicę. Ryzykują, bo mają marzenia. O lepszym życiu.