Dariusz Chajewski

Na nieludzkiej ziemi spędzili swoje dzieciństwo. 10 lutego to nie data...

Janusz Piechowiak, Jerzy Jozanis, Marian Szymczak Fot. Fot. Dariusz Chajewski Janusz Piechowiak, Jerzy Jozanis, Marian Szymczak... Dla nich Syberia nie jest jedynie krainą geograficzną. To nieludzka ziemia...

Dariusz Chajewski

Są rocznice, które poza tzw. ziemiami odzyskanymi nie mają większego znaczenia. Tak jest z 10 lutego, rocznicą pierwszej wielkiej wywózki na Syberię. Trzeba było urodzić się na Kresach, aby zrozumieć, jakie znaczenie miała ta data.

Co zapamiętałem z Syberii? - odpowiada pytaniem na pytanie Janusz Pie-chowiak. - Jak na cztero-latka dużo, ale te wspomnienia zawsze starałem się wyprzeć. Bo i o czym mam chcieć pamiętać? Głód, wszy... Z Syberii zostało mi jedno: wielki szacunek do chleba. I to, że tak szybko jem, i zawsze muszę mieć pełną po brzegi lodówkę. Moja mama jeszcze kilka lat po wojnie pakowała stary chleb do worków. I jeszcze jedno: gdy już wracaliśmy do Polski i na stacji w Kuźnicy Białostockiej zobaczyłem stojące kosze z chlebem, myślałem, że to jest... siódme niebo.

Ojciec trafił wcześniej do niewoli. 13 kwietnia 1940 roku do ich domu przyszło dwóch enkawudzistów. Pokazali najpierw papier informujący o przesiedleniu w głąb Związku Radzieckiego, a później stojące przed domem sanie. Mama, babcia, siostra Teresa i on, trzylatek. Najpierw patrzyli na przeszukanie domu. Przedstawiciele radzieckiej władzy stwierdzili, że szukają broni. Nie znaleźli, ale i tak po godzinie kazali się pakować. Pozwolili zabrać z sobą sto kilogramów dobytku... Byli pierwszą rodziną wywożoną z Płateczna.

Lekcja upokorzeń

- Pamiętam też strach, przerażenie - dodaje cicho pan Janusz.

Stacja kolejowa, zimne, obce wagony towarowe, szyderczo śmiejący się sowiecki sołdat, przeraźliwy dźwięk zatrzaskujących się drzwi wagonu. Wtedy zaczął też poznawać głód. Bo czym był kipiatok, czyli wrzątek z kaszą i olejem? Jego zjedzenie kończyło się biegunką, a ta w wagonie z dziurą na środku było lekcją upokorzenia. Nie ostatnią. Stłoczeni ludzie, jednostajny rytm jadącego pociągu. I nagle majestatyczne, wielkie, zimne góry. Ktoś powiedział, że to Ural, Azja, a oni jechali dalej... Płakali.

W Sowchozie Arszalińskim wyrzucono ich z samochodów na goły step. I aby mieć dach nad głową, mieli zrobić sobie ziemianki. Budowa zajęła im trzy miesiące. Cegły z darni, dach z trzcin, okno, szybka bez ram. W jednej ziemiance kilka rodzin. Matka pracowała w stepie, gdzie spod śniegu wybierano pozostałe pokłosy owsa i pszenicy. Gdy mamie udało się w kieszeni wynieść nieco ziarna w kieszeni jesionki, mieli ucztę. Mielili je w młynku do kawy, potem wrzucali na wrzącą wodę i była mamałyga. A z roku na rok było gorzej, gdyż w całym walczącym już z Hitlerem ZSRR z żywnością było coraz gorzej. Lekcja głodu była coraz bardziej dotkliwa.

- To zabrzmi dość dziwnie, ale gdy ja sobie próbuję przypomnieć tamte czasy, oprócz marzenia, aby choć raz w życiu najeść się chleba, pamiętam piękno wiosennego stepu eksplodującego feerią barw - mówi Marian Szymczak. - I nie mogę się nadziwić, że nas, dzieci, które z reguły zapominały już to, co było w rodzinnym domu, nauczono języka polskiego. Dzięki modlitwie, kolędom... I rodzice straszyli nas, że jeśli nie będziemy dobrze mówili po polsku, nie wpuszczą nas do Polski.

Po jego ojcu ślad zaginął. Pan Marian pokazuje jeszcze list pisany z Koziel-ska. Piękny, przesiąknięty miłością do rodziny. I dziennik spisywany kopiowym ołówkiem. Maria Szymczak została sama z trojgiem dzieci: Mieczysławem, Zdzisławą i Marianem. Po wkroczeniu Rosjan - jako rodzina powstańca, a później żołnierza Korpusu Ochrony Pogranicza i wreszcie funkcjonariusza policji - żyła jak z wyrokiem. Został wykonany. Na Syberię wyruszyli drugim transportem...

- Nad ranem przyszli oficer i dwóch enkawudzistów, Żyd i Białorusin. Dali nam 15 minut na spakowanie się. Futra, pierzyny, poduszki, złoto, drogocenne rzeczy... - wylicza pan Marian. - Ponieważ mama była osobą bardzo religijną, należała do Ligi Kobiet Polskich i koła różańcowego, zabrała jeszcze ten krzyż, a także różaniec, modlitewnik i figurkę Matki Boskiej, którą otrzymała od swojej babci. Brat miał wtedy dziesięć lat, siostra sześć, a ja dwa.

Pawłodar, Nazarowka, Krasny Agra-nom... Maria Szymczak pomagała tłumaczyć dokumenty w języku niemieckim, od rana do wieczora harowała przy wypasie owiec. I dostała pozwolenie, żeby przy baraniarni postawić sobie szopkę. Szopka była z „cegieł”. A „cegły” robiło się tak: zwierzęce odchody mieszaliśmy z torfem, formowaliśmy, suszyliśmy i układaliśmy z nich ściany. „Dach” był z trzciny, a podłoga to goła ziemia.

- Pewnie wszyscy tak mamy, ja też, że bardzo szybko jem i z szacunkiem podchodzę do każdej kromki chleba - nie do końca żartem mówi pan Marian. - Jedna miska, jedna łyżka... To był wyścig po życie.

Zupełnie sam

Jerzy Jozanis, wilnianin z dziada pradziada, przysłuchuje się opowieściom kolegów z niepewnym uśmiechem. I myśli sobie, że miał jeszcze mniej szczęścia. Jego koledzy byli przynajmniej z rodzinami.

- Byłem nieco starszy, miałem dziesięć lat - tłumaczy. - Ale wyobraźcie sobie: polskie dziecko na Syberii, w rosyjskim sierocińcu...

I znów znany scenariusz. Najpierw do drzwi zapukał patrol milicji z nakazem rewizji. Tak, znaleziono broń. Tasak kuchenny. Aresztowano ojca i dziadka. Po kilku dniach znów łomot do drzwi, wygłoszona formułka, sanie przed domem... I jeszcze raz stacja, bydlęce wagony, przy pociągu była już babcia z wujkiem. Pierwszy ciepły posiłek w Smoleńsku, czwartego dnia podróży. Dojechali do Pawłodaru nadIrtyszem. Później barki i kilkanaście godzin płynęli rzeką. Barak podzielony na boksy, w których tłoczyli się ludzie. Dziadek wrócił z łagru, ojciec już nie żył. Później pożegnania. Umarł dziadek, siostra babci, a dzieci kopały groby. Później mamę oskarżono o niewłaściwe zajmowanie się dziećmi. Wyrok? Dziesięć lat łagru. Kolejne pożegnania: umiera babcia, która zajmowała się dziećmi. Nawiasem mówiąc, w tym samym czasie, gdzieś, tam, daleko, umarła mama... Trójkę dzieci odprowadzono pieszo 40 kilometrów do Pawłodaru. Jak mówią wszyscy Sybiracy, nawet nie zdajemy sobie sprawy z tych odległości. Najpierw zamieszkali w... domu starców, później w domu dziecka w Irtyszsku. Uciekł do Pawłodaru; później był sierociniec w Bigieni i przysposobienie zawodowe w Pawłodarze.

- Gdy trafiłem do szpitala, miałem szczęście - wspomina pan Jerzy. - Była tam pielęgniarka, Polka. Przynosiła mi do czytania poezję Mickiewicza. Przed wypisaniem poradziła mi, że mimo iż byłem w rosyjskim sierocińcu, abym poprosił o możliwość nauki w polskiej szkole.

Trzej Sybiracy stają przed mapą w izbie pamięci. Syberia. Gdy pokazują miejsca, w których spędzili kawał dzieciństwa, dla nas to tylko punkty na mapie. Dla nich to... nieludzka ziemia znaczona grobami najbliższych. Dla nich 10 lutego to nie jest jeszcze jeden dzień w kalendarzu...

- W rocznicę pierwszej wywózki składamy kwiaty pod pomnikiem Matki Sybiraczki - mówi pan Marian. - Bo gdyby nie nasze matki...

Dariusz Chajewski

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.