Powrót do szkoły po długiej przerwie nie jest łatwy. Ale uczenie się przez komputer też nie było

Czytaj dalej
Fot. archiwum prywatne
Jolanta Tęcza-Ćwierz

Powrót do szkoły po długiej przerwie nie jest łatwy. Ale uczenie się przez komputer też nie było

Jolanta Tęcza-Ćwierz

Już ją oswoiliśmy. Przez kilka miesięcy, podczas których obowiązywała, wypracowaliśmy rozwiązania, wdrożyliśmy sposoby, nauczyliśmy się zasad. Jedni poradzili sobie niespecjalnie, inni lepiej, a niektórzy całkiem dobrze. Jednak chyba nikt nie chce, by nauka zdalna wróciła.

Na początku była fascynacja. Komputer odpalany pół godziny przed czasem, żeby nie spóźnić się na lekcje. Łapka klikana z częstotliwością zakrawającą na nachalność i wzrok utkwiony w ekran. U młodszej córki śpiewanie piosenek (nieważne, że innym może to przeszkadzać) i drukowanie wszystkiego na potęgę, a potem skanowanie (przy pomocy mamy). U starszej - ćwiczenia gimnastyczne, od których trzęsły się ściany. Wszystko z zaangażowaniem i ochotą. Normalnie cud. Oczywiście do czasu.

Kiedy jeszcze większość osób wierzyła, że okres izolacji będzie stosunkowo krótki, w szkolnictwie panowało rozluźnienie. Nauczycielom trudno było odnaleźć się w nowych warunkach, uczniowie mieli problemy z nauką przez internet i skompletowaniem sprzętu. Obowiązek uczenia dzieci „w nowej rzeczywistości” spadł więc przede wszystkim na rodziców. Bez przygotowania, pytania o zdanie czy chęci. Na dodatek stało się to równolegle z przejściem wielu z nich na pracę zdalną.

Witaj szkoło!

Wrzesień ubiegłego roku. Początek szkoły chyba jeszcze nigdy nie był tak wyczekany i wytęskniony. Dzieci po miesiącach nauki zdalnej wróciły do szkolnych ławek. Niestety tylko na kilka tygodni, bo już w październiku 2020 ponownie zaczęły się zajęcia online.

W moim domu o godzinie ósmej rano obie córki obłożone książkami i w gotowości bojowej meldowały się przed komputerami. Zaczynały wirtualne lekcje. Ja również byłam gotowa na podjęcie wyzwania home office: świeżo zaparzona kawa, odpowiedni strój, a nawet makijaż. Początkowo było dobrze. W końcu miałyśmy i sprzęt, i wprawę: laptopy z kamerkami, umiejętności obsługiwania programów do nauki/pracy zdalnej i dobre chęci. Tak nam się przynajmniej wydawało, zwłaszcza że nauczyciele, zdając sobie sprawę z wyjątkowości sytuacji, nie zadawali wiele do samodzielnej pracy, a także mniej wymagali podczas zajęć.

Szybko się jednak przekonałam, że doba jest za krótka. Z jednej strony muszę wykonać zaplanowane na dzisiaj zadania zawodowe, które co chwilę coś lub ktoś mi przerywa, a z drugiej nie chcę, żeby pociechy (i mąż) poczuli się odrzuceni i pozostawieni sami sobie. Coraz częściej bywały dni, kiedy żonglowanie zadaniami osiągało „poziom master”.

Cóż, zdaję sobie sprawę, że wcale nie miałam najgorzej. Że byli tacy, którzy z trójką dzieci walczyli na szkolno-zawodowym poligonie urządzonym na 45 metrach kwadratowych (wliczając w to przedpokój, kuchnię i łazienkę). Że byli też tacy, którzy - jak ja - łączyli pracę i dom, albo musieli wybrać jedno lub drugie. Że zdarzały się problemy z internetem, sprzętem lub jego brakiem. Ale wcale nie pomagała mi myśl, że inni mieli gorzej. Raz po raz przysięgałam sobie, że jeśli zaraz dzieciaki nie wrócą do szkół, złożę reklamację odnośnie do rodzicielstwa, bo łączenie zdalnego nauczania ze zdalną pracą to coś, na co się w ogóle nie pisałam.

Jak nie ja, to kto?

Codziennie, jak mantrę, powtarzałam sobie: to kolejne wyzwanie, które pomoże ci wyćwiczyć kreatywność, rozwinąć efektywne zarządzanie, pogłębić cierpliwość. To cię tylko wzmocni i sprawi, że będziesz silniejsza i pewniejsza siebie.

Szczerze? Działało słabo. Bardziej pomagała kolejna kawa, zielona herbata lub słowa: weź się, babo, w garść! Za to w lustrze dostrzegałam kolejne siwe włosy i cienie pod oczami. Ech...

Kiedy wreszcie miałam wrażenie, że ogarnęłam wszędobylski chaos, a dzieci przykładnie się uczyły (bez awarii sprzętu, sieci, nieumiejętności włączenia tego czy tamtego), próbowałam skupić się na pracy. Uciekałam do pokoju, zamykałam drzwi i redagowałam tekst za tekstem. Póki na przykład swąd dolatujący z kuchni nie przypomniał mi o gotującym się w garnku makaronie na obiad. Cóż, zdarza się. Na szczęście istnieje coś takiego jak mrożonki, więc bywało, że na obiad serwowałam frytki i paluszki rybne. Przynajmniej dzieci się cieszyły.

Chyba każdy się zgodzi, że nauka zdalna była wyzwaniem. Na szczęście nie zostaliśmy sami. Rząd pochylił się nad problemem e-learningu i w poradniku przypomniał, że: „Każdy dyrektor stoi wobec jasno określonego zadania: zbudowania modelu kształcenia zdalnego. Warto pamiętać, że empatia, uważność oraz troska o uczniów i nauczycieli (ich dobrostan w szczególnie trudnej sytuacji epidemii) to nadrzędne wartości”.

A mój dobrostan? A dobrostan mojej rodziny? Wierzcie mi, kiedy w listopadzie ubiegłego roku otwierałam oczy ze świadomością, że mam home office, który muszę połączyć ze zdalnym nauczaniem dzieci, nie miałam ochoty wstawać z łóżka. Podziwiam nauczycieli, którzy potrafią ogarnąć uczniów (zwłaszcza młodszych), zainteresować ich tematem, uciszyć, zrozumieć i nie wyrzucić przy tym laptopa przez okno, albo chociaż nie przewrócić oczami przy włączonej na forum klasy kamerce.

A to kolejny fragment ministerialnego poradnika: „Samodzielna nauka z podręcznika lub zeszytu ćwiczeń będzie dla młodych ludzi trudna, dlatego warto poszukać sposobów, które bardziej ich zaangażują. Najważniejszym elementem edukacji zdalnej są zadania, problemy do rozwiązania, pytania i miniprojekty stawiane przed uczniami, które rozwijają ich kompetencje, pozwalają twórczo wykorzystać czas, mogą być powiązane z zainteresowaniami uczniów, szczególnie jeśli mogą być wykonywane bez kontaktu z komputerem, za to w interakcji zdalnej z rówieśnikami lub rodziną”.

Cóż, pozostaje mi tylko wyrazić radość, że wychowawczynie moich dzieci widocznie przeoczyły to zalecenie.

Robot wielozadaniowy

Rząd tymczasem radził dalej: „Warto więc zacząć od (...) diagnozy sytuacji uczniów i nauczycieli - sprawdzenia poziomu kompetencji cyfrowych, dostępności do internetu, narzędzi, legalnych programów - to kluczowe na dobry początek. Warto zaplanować wspólne działania, szczególnie w obszarze pozyskiwania informacji zwrotnej na temat modelu pracy zdalnej, by móc go ulepszać”.

A czy te „informacje zwrotne” to również zadania domowe? Ależ oczywiście, jak mogłam zapomnieć! Jeszcze tylko wyślę zaległe maile, zaplanuję wywiady, wezmę udział w zdalnym kolegium redakcyjnym, odbiorę kilka telefonów i... ta dam! Już mogę siadać z dzieckiem do lekcji.

Zwykle nie jest ich wiele, ot coś z matematyki, coś z polskiego, z angielskiego. To przepisz, tu podkreśl, tam pokoloruj. Luzik. Nie przypuszczałam, że tak wiele można zrobić w godzinę. Widać to kwestia motywacji dziecka (możliwość gry na kompie) i mojej coraz lepszej organizacji czasu.

Kiedy jednak izolacja się przedłużała, nauczyciele zrozumieli, że jedynym sposobem na zrealizowanie programu w roku szkolnym może być dociśnięcie rodziców i zwiększenie tempa. Podejście nauczycieli do lekcji online było różne, tak jak różne są ich kompetencje i stopień zaangażowania. Byli tacy, którzy we własnych kuchniach i łazienkach nagrywali filmiki z doświadczeń chemicznych i z pasją przed kamerkami opowiadali o historii czy geografii. Na drugim końcu skali plasowali się ci, którzy zarzucali uczniów stertą zadań do wydrukowania i rozwiązania. Zatem oddajmy głos pedagogom.

Ewa, nauczycielka w jednym z krakowskich liceów: Pandemia i uwięzienie przed komputerami w domu w czasie zdalnego nauczania najczęściej komentowane były jako coś strasznego. Większość tęskniła do tradycyjnej, stacjonarnej szkoły. Jednak rozmowy z uczniami pokazały mi, że sprawa nie była tak jednoznaczna, jak mogłoby się wydawać. Istnieje spora grupa młodzieży, głównie ta introwertyczna i mało towarzyska, która odnalazła się doskonale w zdalnym nauczaniu. Podkreślają oszczędność czasu (dojazdy do szkoły w korkach), mówią o większej swobodzie i braku stresu podczas odpowiedzi ustnej (nie widzą twarzy kolegów).

Oczywiście mam świadomość, że uczeń podchodzący do kwestii zdalnego nauczania w sposób uczciwy i rzetelny, nie odniesie takich sukcesów, jak uczeń sprytny i nie do końca prawy. Zdalne nauczanie umożliwia oszukiwanie i odpisywanie dużo bardziej niż stacjonarna szkoła. Jedna z matek powiedziała mi, że „na zdalnym wszyscy ściągają”. Przeraziło mnie to stwierdzenie, bo uważam, że nie wszyscy. Ci uczciwi mają oczywiście dużo słabsze wyniki. Kwestią są priorytety: ważniejsze są oceny czy solidna wiedza? System szkolnictwa w Polsce usilnie stara się udowodnić, że oceny. Decyzja należy do ucznia. Wiadomo - jak w każdej dziedzinie życia - znajdą się zwolennicy i przeciwnicy uczenia się dla siebie. Non scholae, sed vitae discimus (nie uczymy się dla szkoły, ale dla życia) - to prawda znana od starożytności. I sprawdza się nie tylko podczas zdalnego nauczania.

Bez spiny

Z czasem młodszej córki już nie trzeba było nadzorować, ani siedzieć obok niej i pilnować, żeby w drugim okienku nie włączała YouTube, nie czytała pod biurkiem książek, albo nie bazgrała z nudów po zeszycie do polskiego. Uważałam to za sukces! Niby nie powinnam się martwić, bo z nauką radziła sobie nieźle, a jej znudzenie wynikało z faktu, że trudno było ją przekonać, że szkoła przez neta może być fajna. Dla niej nie była. Tęskniła za realną panią i prawdziwymi dziećmi. Zauważyłam też, że moja trzecioklasistka (szkoła podstawowa) miała niemały problem z koncentracją.

Ja o ósmej siadałam do komputera i rozpoczynałam home office. Jednak w tzw. międzyczasie robiłam dzieciom drugie śniadanie, wrzucałam do garnka coś na obiad, szukałam przyborów niezbędnych do pracy plastycznej, rozwieszałam pranie, znajdowałam strój na wuef i myłam podłogi.

Dobra, przyznaję: na początku starałam się wszystko ogarnąć. Wieczorami padałam na twarz i zastanawiałam się, czy uda mi się zjeść kolację, czy zasnę przy stole. Ale później postanowiłam wcisnąć hamulec i zwolnić trochę obroty. Zdarzało się, że w domu panował bałagan - trudno. Bywało, że kupowałam gotowe obiady - przeżyliśmy. Były sytuacje, kiedy potrzebowałam chwili dla siebie, więc bez skrupułów odsyłam dzieci do ich pokojów. Częściej niż zwykle prosiłam bliskich o pomoc i już prawie nie miałam wyrzutów sumienia z tego tytułu. Przestałam się spinać i wszystko planować. Zresztą ostatnie miesiące pokazały, że nie warto. Najzwyczajniej w świecie aktywność mojej rodziny ograniczyła się do przetrwania czasu pandemii oraz zdalnej nauki/pracy. I każdego dnia budziliśmy się z nadzieją, że wkrótce będzie lepiej.

Szukając rozwiązań

Zawrotną karierę w pandemii zrobiło zdanie: „jeszcze tylko dwa tygodnie”, które stało się tematem niezliczonych żartów i memów w sieci. Po pewnym czasie sama wybuchałam śmiechem, kiedy córki raz po raz zadawały pytania: kiedy wrócimy do szkoły? kiedy to się skończy? jak długo jeszcze?, a potem chórem odpowiadałyśmy: „wytrzymajcie, jeszcze tylko dwa tygodnie”.

I oto stało się. 28 kwietnia br. na konferencji prasowej na temat luzowania obostrzeń premier Mateusz Morawiecki przedstawił plan powrotu uczniów do szkół. Rząd opracował szczegółowy harmonogram, zgodnie z którym po 4 maja do placówek w trybie stacjonarnym wrócili najmłodsi uczniowie klas 1-3, po 15 maja - uczniowie klas 4-8, liceum i pozostałych szkół ponadpodstawowych (w trybie nauczania hybrydowego), a po 29 maja - do szkół wrócili wszyscy uczniowie.

Radość, euforia i szczęście. Przynajmniej w teorii, ponieważ powrót do normalnej pracy szkół wcale nie był taki bezbolesny.

Bożena, mama 15-letniej uczennicy: Ubiegły rok szkolny miał poważne konsekwencje. Córka zamknęła się na kontakt z rówieśnikami. Wzrosły jej obawy o odbiór jej osoby przez rówieśników, chodzi głównie o wypowiedzi dotyczące jej wyglądu. Zauważyliśmy też, że córka nie chciała wcale wychodzić z domu, miała jakąś blokadę. Przez pewien czas był problem, aby wyszła do sklepu. Ponowny lockdown, o którym mówi się coraz częściej, to dla nas ogromna obawa o brak relacji z rówieśnikami.

Nadrobić stracony czas

Nadszedł upragniony przez wielu początek roku szkolnego 2021/22. Wrzesień mija jak co roku: początkowo plan lekcji w szkole zmienia się codziennie, do tego trzeba dostosować dodatkowe zajęcia - sportowe, muzyczne, językowe. Tu nie pasuje, tu już zajęte, tu się nie da. Nie zapominajmy o kupnie podręczników (dla uczniów szkół ponadpodstawowych) i wyprawce szkolnej dla młodszych. Ach i jeszcze niezbędna papierologia: podpisać wniosek o świetlicę, różne zgody, zapłacić za obiady, komitet, ubezpieczenie, a zbliża się już pierwsza wycieczka. W tym roku jednak nikt nie marudził. Nawet trójkę klasową udało się wybrać sprawnie.

W zaleceniach Ministerstwa Edukacji i Nauki odnośnie do pandemii w szkołach znalazły się informacje dotyczące dezynfekcji, higieny, wietrzenia pomieszczeń, stosowania maseczek oraz zachowywania dystansu społecznego (minimalna odległość pomiędzy osobami: 1,5 m).

Po 1,5 roku pandemii szkoła w reżimie sanitarnym nikomu już nie straszna. Dezynfekcja dłoni przy wejściu. Maseczki na korytarzach, w klasie i na stołówce można zdjąć. Dystansem społecznym nikt się nie przejmuje, bo niby jak go osiągnąć w szkole, w której uczy się nawet kilkaset dzieci?

Niestety, statystyki zachorowań znowu szybują. Dlatego nauczyciele się spieszą, by ocen było jak najwięcej, bo nie wiadomo, co będzie dalej i czy nie powróci zdalne nauczanie. Odpowiedzi ustne, wypracowania, sprawdziany - jeden goni następny. Obie moje córki za kilka dni jadą na wycieczki szkolne, bo później może nie być takiej możliwości.

Joanna, mama 9-letniego Jasia: Zaczęłam zastanawiać się, co zrobię, jeśli przeczytam na librusie, że dzieci zostają w domu na nauczaniu online. Pierwsza wizja - zajęty pokój i komputer, bo przecież dziecku fajniej jest u mamy. Kolejna myśl - trzeba kupić dodatkowy laptop i przekonać młodego, że ten jego choć starszy, jest lepszy. Szybko jednak pojawia się wspomnienie miny mojego dziecka i łez w jego oczach, kiedy dowiedział się, że nie będzie chodził do szkoły, że przez pandemię nie będzie normalnych lekcji, rozmów na przerwach z kolegami, piłki na wf-ie, spotkań na placu zabaw.

Miejcie nadzieję

Pod koniec sierpnia minister zdrowia Adam Niedzielski oświadczył, że rząd w ramach przygotowań do czwartej fali koronawirusa opracowuje strategię na kolejny lockdown. Zgodnie z nowymi wytycznymi ewentualne obostrzenia covidowe mają być zależne nie tylko od liczby zakażeń na 10 tysięcy mieszkańców, ale również od liczby osób zaszczepionych w konkretnym powiecie.

Nauczyciele, dyrektorzy, rodzice, a przede wszystkim uczniowie pytają więc: czy i kiedy zdalne nauczanie 2021? Okazuje się, że może nastąpić szybciej, niż wszyscy się spodziewali. MEN opublikowało informacje dotyczące liczby nowych zakażeń koronawirusem. Jest ich praktycznie tyle samo, co w zeszłym roku o tej porze. Przypomnijmy: 26 października 2020 r. polskie szkoły przeszły na naukę online, która trwała do maja.

Minister Przemysław Czarnek w jednym z wywiadów zapowiedział, że „w sytuacji, kiedy będą wolne łóżka w szpitalach i służba zdrowia będzie wydolna, w szkołach nie będzie nauki zdalnej”. I dodał: „Oczywiście wiemy, że za chwilę tych zakażeń będzie nie tylko tysiąc czy pięć tysięcy, ale wręcz piętnaście tysięcy dziennie. Zwróćmy jednak uwagę, że liczba hospitalizacji w tym samym czasie jest radykalnie niższa niż przy drugiej i trzeciej fali. I to nas napawa optymizmem”.

Pozostaje mieć nadzieję, że optymizm ministra nie jest przedwczesny. Czego sobie i Państwu życzę.

Jolanta Tęcza-Ćwierz

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.