Przemysław Czarnek: "Ten asfalt kosztował nas spodnie lub kontuzję". Czy minister edukacji był dobrym uczniem?

Czytaj dalej
Fot. Fot. PAP/Tytus Żmijewski
Joanna Grabarczyk

Przemysław Czarnek: "Ten asfalt kosztował nas spodnie lub kontuzję". Czy minister edukacji był dobrym uczniem?

Joanna Grabarczyk

Czasem komuś z wielkich uda się tekst, który powtarzany będzie latami, jaki cytować będą trudne do zliczenia kolejne pokolenia Polaków. Spotkało to między innymi Jana Zamoyskiego, hetmana wielkiego koronnego Rzeczypospolitej Obojga Narodów od roku 1581, którego słowa: „Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie” przyświecają polskim patriotom po dziś dzień. Trudno do nich dziś nie nawiązać, jako że dzień 14 października świętowany jest jako Dzień Edukacji Narodowej. Z tej okazji o kształcie polskiej szkoły, pomyśle na nią, a także o zmianach, jakie dokonały się w niej na przestrzeni lat portal i.pl rozmawia z Przemysławem Czarnkiem, ministrem edukacji.

Dziś jest Dzień Nauczyciela. Zanim przejdziemy do bieżących zagadnień, powspominajmy trochę: był Pan dobrym uczniem, czy jechał Pan na trójach?

Byłem zawsze dobrym uczniem. Szkołę podstawową skończyłem jako olimpijczyk z matematyki, z nagrodami i z bardzo wysokimi stopniami, przez co dostałem się do renomowanego i wówczas, i dziś liceum im. Zamoyskiego w Lublinie. Tam już było trudniej, jak to w szkole średniej. Liceum rzeczywiście było na najwyższym poziomie, ale maturę zdałem na piątki i czwórki.

Jak Pan wspomina szkolne czasy?

Szkoła na pewno nie była tak nowoczesna, jak jest teraz. Gdy odwiedzam szkoły i patrzę na sprzęt, którym dziś dysponują uczniowie - na pracownie techniczne, w których się uczą, na warunki lokalowe, jakimi szkoły dysonują, na sale gimnastyczne, bieżnie czy boiska – różnica jest jak między niebem a ziemią! Za moich szkolnych lat w piłkę graliśmy na jakimś asfaltowym boisku. Przewrotka na takiej nawierzchni groziła podarciem spodni albo kontuzją. Salę gimnastyczną mieliśmy malutką. Zresztą w podstawówce w ogóle sali gimnastycznej nie było i graliśmy na korytarzu. Boisko szkolne było piaskowe… W pracowni technicznej znajdowały się jakieś stare narzędzia, a pierwsze komputery, które się w mojej szkole pojawiły, były nieliczne. Pod tym względem szkoła była gorsza.

Co zatem było wówczas lepsze?

Jedna rzecz została w ciągu minionych 30 lat odwrócona, a to niezwykle niekorzystne. Chodzi mi o relacje szkolne i autorytet nauczyciela. Kiedy ja byłem uczniem, nauczyciel – choćby nawet faktycznie nie miał racji – i tak miał przez rodziców rację przyznawaną a priori.

Tymczasem dzisiaj nauczyciele są stawiani nierzadko pod ścianą przez samych rodziców, którzy chętniej wierzą uczniom – swoim dzieciom – niż nauczycielom, podkopując ich autorytet. To nie jest dobre, bo autorytet zawsze jest potrzebny.

Trzeba wrócić do pewnych obowiązków i odpowiedzialności ucznia, a nie skupiać się wyłącznie na samych jego prawach.

Dziś jest Pan ministrem edukacji. Dał się Pan poznać jako polityk o wyrazistych poglądach. Jacy są absolwenci opuszczający mury polskich szkół i uczelni wg wizji Przemysława Czarnka?

W skrócie – to powinien być bardzo nowoczesny Polak - patriota. Człowiek wyedukowany w oparciu o nowoczesne pomoce dydaktyczne. Mówimy tutaj także o informatyce i o świecie medialnym. Po to wyposażamy szkoły w najnowocześniejszy sprzęt za miliardy złotych.
Jednocześnie „patriota” to znaczy człowiek odpowiedzialny. O tej odpowiedzialności mówiłem też przy okazji wcześniejszego pytania. Zmiana relacji nauczyciel – uczeń została spowodowana faktem, że przez ostatnie trzy dekady mówiło się więcej o wolnościach i prawach niż o odpowiedzialności i obowiązkach. Tymczasem wolność bez odpowiedzialności nie istnieje, a z każdym prawem skorelowany jest obowiązek. Do tego trzeba wrócić. Dzięki takiemu podejściu szkołę opuści człowiek zupełnie nowoczesny: otwarty na świat, ale jednocześnie odpowiedzialny za siebie, za świat, za wspólnotę, jak również za przyszłość tego kraju. Po to właśnie również zmiany programowe i wprowadzenie historii najnowszej do nauczania w pierwszych klasach szkoły ponadpodstawowej.

Agnieszka Dziemianowicz-Bąk: „Pan minister Czarnek ewidentnie podąża śladami niegdysiejszego ministra edukacji Romana Giertycha. Pan Giertych chciał wychowywać młode pokolenia nacjonalistów, pan Czarnek chciałby wychowywać nowe pokolenie polexitowców”. Jak by Pan odpowiedział na takie porównanie?

Polemika z głupstwem bez potrzeby ją nobilituje, dlatego zostawię zdanie pani Dziemianowicz-Bąk zupełnie bez komentarza.

W porównaniu nie chodziło o obecne poglądy Romana Giertycha ani też o jego szkolne fartuszki z czasów, gdy był ministrem edukacji…

Pani Dziemianowicz-Bąk chciałaby zrobić ze szkoły instytucję upolitycznioną, skrojoną wyłącznie na modłę lewicową, tak jak robią to zresztą ludzie Platformy i Lewicy. Pan Trzaskowski wykorzystuje narzędzia szkolne, jak Librus, do kontaktowania się z rodzicami tylko w tematach stricte politycznych. Pani Dziemianowicz-Bąk próbuje wmówić, że ktoś jest za Polexitem. My jesteśmy, byliśmy i będziemy członkami Unii Europejskiej. To Unia Europejska musi wrócić na tory praworządności. Jeśli pani Dziemianowicz-Bąk przy pomocy uczniów chce uprawiać politykę, to niech się trzyma z daleka od szkoły, bo będzie jedynie szkodzić uczniom i przyszłości tego kraju.

Co z przyszłorocznymi maturzystami? Załapali się na burzliwy czas w edukacji: najpierw strajk nauczycieli w 2019, potem pandemia i zdalne nauczanie, w międzyczasie reforma edukacji. "Niemal trzy lata przygotowań pod wymagania starej matury, w tym dwa lata na lekcjach zdalnych, mnóstwo problemów psychicznych młodego pokolenia", czytamy w petycji maturzystów adresowanej do Pana. Dlaczego ministerstwu zależy na wprowadzeniu zmian w egzaminie dojrzałości w takim tempie?

To wcale nie jest „tak szybko, w takim tempie”. Mamy do czynienia z pierwszym rocznikiem, który kończy system szkolny 8 + 4 i który nie zna już gimnazjum. To pierwszy rocznik, który uczy się według nowej siatki godzin, która w całości przygotowuje ich według podstaw programowych do nowej matury. Tu nie ma nic nowego. Nie ma też mowy o żadnym pośpiechu. Przecież ten system został wprowadzony kilka lat temu i wszyscy się uczą obecnie według tych podstaw, które zostały wówczas przygotowane.

Jeśli chodzi o strajk nauczycieli – to jest rzeczywiście kwestia, która szkodziła uczniom, ale tylko tam, gdzie strajk był. Przypomnę, że większości przypadków uczniowie uczyli się normalnie, bo działania strajkowe nie objęły ich szkół. Strajk nauczycieli inspirowany przez polityków opozycji, miał miejsce głównie w wielkich miastach – tam zdecydowanie utrudniał naukę uczniom. Ale to nie jest moja wina! Uczniowie, którzy się uczyli w normalnych warunkach, nie mogą być uzależnieni od tych, którzy naukę podejmowali w szkołach doświadczających utrudnień w zorganizowaniu lekcji.

Co do nauki zdalnej - przecież właśnie po to obniżyliśmy wymogi egzaminacyjne i zmieniliśmy je w stosunku do pierwotnie planowanych na 2023 rok, żeby dostosować poziom matury do wiedzy, jaką uczniowie mogli posiąść w ramach systemu 8 + 4 z uwzględnieniem nauki zdalnej. Przypomnijmy również, że nauka zdalna została uzupełniona w dużej części lekcjami wspomagającymi. Na organizację dodatkowych godzin lekcyjnych, które odbywały się od września do grudnia ubiegłego roku, przeznaczyliśmy pond 200 milionów złotych. Chociaż poprosiliśmy nauczycieli i dyrektorów o opinie, czy jest potrzeba kontynuowania lekcji uzupełniających w postaci trzech dodatkowych godzin nauki dodatkowo, nikt nie zgłosił takiego zapotrzebowania.

Centralna Komisja Egzaminacyjna pracuje obecnie nad takimi zadaniami maturalnymi, które będą rzeczywiście odzwierciedlały możliwości uczniów. Dbamy o to, żeby poziom matury i jej trudność nie była niezależna od wiedzy uczniów, którą mogli posiąść w wyniku nauki zdalnej i tych strajków, o których pani wspomniała. Zalecam uczniom po prostu rzetelnie przygotowywać się do egzaminu dojrzałości – będzie adekwatny do ich możliwości – i nie przejmować się wymogami formalnymi.

Na ten moment polska edukacja nie wypada spektakularnie w rankingach międzynarodowych – dość wspomnieć, że w ostatnim rankingu QS World University Rankings najlepsze polskie uczelnie znalazły się trzeciej setce najlepszych uniwersytetów świata, co zresztą i tak było awansem. Tymczasem wyobraźmy sobie taką sytuację: Japończyk wybiera polską szkołę, mając do wyboru amerykańskie, szwajcarskie czy brytyjskie. Co musiałoby zmienić się w polskiej szkole i w bieżącej sytuacji, żeby Polska zaczęła być uznawana ze edukacyjnego giganta w świecie?

Za taki wizerunek odpowiada w dużej części PR, a także dobór kryteriów do oceny w rankingach. Zależy również, kto ocenia.

Poziom nauczania na polskich uczelniach wyższych generalnie naprawdę nie jest zły. Nie mamy się czego wstydzić, jeśli chodzi o naszą chemię czy fizykę albo matematykę czy medycynę. Także w naukach humanistycznych czy społecznych w wielu dziedzinach wyprzedzamy zdecydowanie kraje Europy Zachodniej czy Amerykę, choćby w dziedzinie filozofii czy teologii.
Oczywiście zauważam to, że nauki techniczne, astronomiczne czy inżynieryjne w wielu krajach świata są na wyższym poziomie niż u nas. Dlatego dążymy do poprawy tego poziomu poprzez rozwój szkolnictwa zawodowego, tworzenie branżowych centrów umiejętności i płaszczyzn współpracy między uczelniami technicznymi a szkołami zawodowymi oraz konkretnymi branżami w poszczególnych regionach. To są rzeczy, na które wydajemy w tym momencie miliardy złotych.
Bo pyta pani o szkoły wyższe, jak rozumiem?

Również o licea.

W polskich szkołach podstawowych, których jest w Polsce 12 tysięcy, warunki materialne i wyposażenie w sprzęt informatyczny, multimedialny, nagłaśniający czy nowoczesny sprzęt techniczny są na dużo lepszym poziomie niż w wielu krajach Zachodu. Z tym programem modernizacji wkraczamy też do liceów, jesteśmy na jego początkowym etapie. Polski system szkół jest przyłączony do szybkiego internetu i to nasze rozwiązanie działa na lepszym poziomie niż w Niemczech. To są fakty, tylko nikt o tym nie mówi.
Tyle że jeśli my wyłącznie narzekamy na nasz kraj, podczas gdy inne kraje potrafią się chwalić, to pewnie z tego powodu Japończyk nie będzie chciał szybko wybrać polskiej szkoły.

A co z programem nauczania? Przecież samymi nowymi technologiami nie zastąpimy dobrego przygotowania edukacyjnego. Sprzęt elektroniczny, który dzisiaj jest nowoczesny, za 10 lat będzie już przestarzały. Pod tym względem takie inwestycje to studnia bez dna.

Ten sprzęt, nowoczesne pomoce dydaktyczne, pomogą wyedukować miliony młodych Polaków. Za kilka lat będzie wymieniany dla kolejnych milionów dzieci i młodzieży. A w programach nauczania wprowadzamy zmiany daleko idące – wprowadzamy naukę obowiązkową najnowszej historii Polski i świata, zmieniamy podstawy nauczania przedsiębiorczości, stawiając bardziej na praktykę – wprowadzamy Biznes i Zarządzanie. Tworzymy Branżowe Centra Umiejętności. Wprowadziliśmy program Poznaj Polskę – edukację poprzez nasze nowoczesne muzea, miejsca pamięci, historii i kultury. To wszystko tylko w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy.

Instytut Rozwoju Języka Polskiego pomoże nam zbudować dobry PR dla polskiej edukacji za granicą? Przeczytałam projekt ustawy oraz jego uzasadnienie. Domyślam się, że pisząc projekt, Ministerstwo Edukacji i Nauki miało jakieś konkretne pomysły na działania, poza wspomnianymi w projekcie stypendiami także dla osób, które nie są Polakami. Jakie?

Instytut przede wszystkim dostrzeże Polaków żyjących za granicą.

Każdy cywilizacyjnie rozwinięty kraj dba o swoich rodaków rozsianych po całym świecie i traktuje ich jako swoich ambasadorów, w których się inwestuje. Tyle że jeśli ktoś ma być takim ambasadorem, nie można od niego wyłącznie oczekiwać, bez dokładania za swojej strony niczego więcej.

Instytut Kolbego zatroszczy się o Polaków za granicą. Nie chodzi o troskę na zasadzie takiej, jak dotychczas – ot, są i cieszymy się, że są - po prostu damy im możliwość wspomagania nauki języka polskiego, prowadzenia szkół polonijnych przez rozmaite stowarzyszenia, odwiedzania Polski i studiowania tutaj oraz sprowadzania się do Polski na stałe. Wierzymy, że stypendia wspomagające studiowanie w Polsce mogą skłonić wielu Polaków do powrotu do kraju. Polaków za granicą potrzebujemy z powrotem w Polsce. To jasne, że potrzebujemy też tych, którzy zostaną tam za granicą, ale - jakby to źle nie zabrzmiało – chcemy, żeby im się opłacało być Polakami, żeby czuli, że państwo polskie rzeczywiście o nich dba. Instytut Rozwoju Języka Polskiego im. Maksymiliana Marii Kolbego właśnie temu będzie służył. Do tej pory taki cel niemal w ogóle nie był realizowany, co spowodowało, że nawet wśród tak prężnie działającej Polonii jak Polonia amerykańska w Chicago tylko siedem procent z miliona osób pochodzenia polskiego włada językiem ojczystym. To są zaniedbania państwa polskiego.
Na 70 polskich szkół, prowadzonych przez Ośrodek Rozwoju Polskiej Edukacji za Granicą i podległych ministerstwu przeznaczaliśmy dotychczas 50 milionów złotych rocznie. W tym samym czasie na samą tylko naukę języka ojczystego dla mniejszości niemieckiej w Polsce przeznaczaliśmy 240 milionów złotych. Na jedną tylko niewielką niemiecką mniejszość narodową! Wychodzi na to, że dedykowaliśmy im pięciokrotnie więcej, wykorzystując te środki w obrębie jednego czy półtora województwa, niż na 20 milionów Polaków za granicą, rozsianych po całym świecie. A przecież języka niemieckiego jako obcego i tak wszyscy się uczą – przeznaczamy na ten cel 1.630000 złotych.

Czy Instytut przewiduje stypendia dla obcokrajowców wiążących swoją przyszłość z Polską?

Znam Hiszpanów, którzy sprowadzili się do Polski, gdyż twierdzą, że w Polsce warunki do wychowywania swoich dzieci w duchu odpowiedzialności za przyszłość, rodzinę i środowisko, w którym żyją, są dużo lepsze niż w Hiszpanii. Pewnie w innych krajach znajdzie się więcej osób o takich poglądach. Oni mogliby zainteresować się stypendiami na studia w Polsce. O to walczymy – chcemy przyciągnąć osoby z zagranicy do Polski, stawiając wśród nich na pierwszym miejscu Polaków powracających do kraju. Misja Instytutu ma na uwadze przede wszystkim dobro Polaków, ale może służyć również stowarzyszeniom, jakie nie są złożone stricte z naszych rodaków, które chcą na przykład uczyć języka polskiego ze względu na przyszłe interesy w Polsce czy z uwagi na przygotowywanie do podjęcia studiów na polskich uczelniach. To jest możliwe w najbliższej przyszłości, tylko tu trzeba zainwestować. To nie są wielkie środki.

Odnoszę wrażenie, że polski program nauczania ma w sobie wiele cech z pruskiego systemu nauki, co znajduje odzwierciedlenie w żarcikach: „zakuć – zdać – zapomnieć”. Bazuję na własnych doświadczeniach – w Polsce ukończyłam podstawówkę, gimnazjum i pierwszą klasę liceum ogólnokształcącego, a następnie naukę kontynuowałam za granicą, według programu matury międzynarodowej. Refleksje, jakie wyniosłam z nauki w tym systemie są takie, że można uczyć inaczej: przez dwa ostatnie lata liceum uczyć się tylko przedmiotów zdawanych na maturze; mieć w szkole zajęcia z teorii wiedzy, które uczą myślenia i argumentacji; realizować szeroko zakrojone projekty naukowe, za które ocena wchodzi w skład finalnej oceny maturalnej i wymusza pracę, naukę oraz doskonalenie się przez cały rok; brać udział w pozalekcyjnym programie CAS. W tym rozwiązaniu działa też specjalny system badania wyników nauczania nauczycieli, którzy by uczyć według programu IB, potrzebują specjalnego certyfikatu i posiadania pewnych dodatkowych kwalifikacji. Czemu nikt nie ma zakusów, żeby część takich rozwiązań przenieść na polski grunt?

To na pewno jest pomysł do rozważenia i do wdrożenia przy okazji kompleksowej reformy statusu zawodowego nauczycieli i ich kształcenia. On będzie pewnie wdrażany już po wyborach w nowej kadencji sejmu.

Co było nie tak z WOS-em, że zastąpiony został przedmiotem Historia i Teraźniejszość?

WOS to nie jest historia najnowsza. WOS to jest wiedza o społeczeństwie. Ta wiedza nadal jest w programie nauczania – tylko teraz obejmuje ją zakres programowy historii i teraźniejszości.

Bez znajomości najnowszych procesów historycznych i ich bezpośredniego oddziaływania na społeczeństwo nie można zrozumieć dzisiejszego społeczeństwa ani posiąść wiedzy o jego funkcjonowaniu.

Bez zrozumienia tego, co się stało podczas II wojny światowej i po niej, bez zrozumienia tego, że byliśmy największą ofiarą tego konfliktu - zarówno pod względem materialnym, jak i społecznym oraz ludzkim – bez zrozumienia tego, że stawiliśmy czoła komunizmowi, bez zrozumienia tego, jaką rolę odegrał tu Kościół katolicki i jego wielcy przywódcy jak kardynał Wyszyński czy papież Karol Wojtyła, bez zrozumienia, czym była Solidarność i bez zrozumienia tego, co się działo później w latach 90. w wyniku Okrągłego Stołu – nie da się zrozumieć dzisiejszego społeczeństwa. Uczyliśmy dotychczas wiedzy o społeczeństwie w oderwaniu od najnowszej historii. Tak naprawdę oferowaliśmy w ten sposób wiedzą połowiczną, szeroko umożliwiającą manipulowanie młodym społeczeństwem. Tymczasem młodzi poznając najnowsze procesy historyczne od II wojny światowej aż po 2015 rok i to prawo, które dzisiaj społeczeństwem rządzi (chodzi o prawa człowieka, konstytucję itp.), będą mieli pełną informację.

Historia najnowsza jest zupełnie inaczej nauczana na przykład w ramach matury międzynarodowej. Kiedy wyjechałam do Wiednia na stypendium, zdziwiło mnie, że zetknęłam się z historią zupełnie inaczej wykładaną niż w Polsce.

Pod jakim względem?

Przykładowo – plebiscyty śląskie były uważane za absolutnie sprawiedliwe rozwiązanie. Nikt nie skupiał się na niuansach, jakie wokół nich miały miejsce.

To jest niemiecki punkt widzenia.

Nie wymagam od Niemców, żeby mieli polski punkt widzenia, natomiast wymagam od Polaków, żeby mieli polski punkt widzenia. Kiedy usłyszałem jeden z argumentów przeciwko HiT-owi, że prezentuje polonocentryczną wizję tego, co się stało po II wojnie światowej, to pytam – a jaką wizję ma prezentować? Germanocentryczną? Rusocentryczną?

Podejście do faktów istotnie może być różne w zależności od interesów poszczególnych narodów, natomiast naród polski nie może reprezentować interesów niemieckich bądź rosyjskich.

Szerokim echem odbiły się Pana słowa z Łukowa, że żadnego zdalnego nauczania nie będzie, bo zarówno szkoły, jak i uczelnie będą ogrzane. Tymczasem Uniwersytet Jagielloński żali się, że rachunki za prąd wzrosną mu o 700%. Kilka dni temu rektor tej uczelni ogłosił też, że część zajęć w semestrze zimowym 2022/2023 będzie prowadzonych zdalnie. Jakie zatem podstawy mają samorządy uczelni, żeby myśleć tak pesymistycznie, a jakie ma Pan, żeby być w tej mierze optymistą?

Oddzielmy dwie kwestie, bo je mieszamy. W żadnej szkole podstawowej ani ponadpodstawowej nie będzie nauczania zdalnego, dlatego że energia elektryczna dla tych szkół będzie na poziomie absolutnie możliwym do zapłaty. Zadbaliśmy o to już w tym tygodniu odpowiednimi aktami prawnymi, w przyszłym szykowane są w tej sprawie kolejne. Jeśli zaś chodzi o dostęp do węgla, on jest absolutnie powszechny. Rozmawiałem na początku mijającego tygodnia z dwoma wójtami z województwa lubelskiego. Nie ma u nich najmniejszego problemu w dostępie do węgla i tym samym nie będzie żadnego problemu z ogrzaniem szkół. Jeśli ktoś by chciał na siłę i celowo nie ogrzewać szkół - a są tacy prezydenci wielkich miast - tylko po to, by wyrzucić dzieci na naukę zdalną, bo w klasach będzie poniżej 15 stopni Celsjusza, to będziemy wprowadzać zarząd komisaryczny. Wiadomo - im gorzej, tym lepiej – bo przecież zbliżają się wybory parlamentarne... Celowe nieogrzewanie szkół to absolutnie oczywiste łamanie przepisów prawa, bo zagrożenia energetycznego nie ma. Utrzymanie szkół to jest zadanie własne samorządów. To jest wpisane w ustawę o samorządzie terytorialnym. Jeśli ktoś nie będzie ich utrzymywał i będzie robił to celowo po to, żeby wygonić dzieci na naukę zdalną dla ich szkody – będziemy bezwzględnie wkraczać z zarządem komisarycznym.
Podobnie rzecz się ma z uniwersytetami. Dlatego apelowałem ostatnio na podczas inauguracji roku akademickiego na UKSW, żeby rektorzy nie podejmowali pochopnych decyzji o nauce zdalnej. Natomiast jeśli któryś rektor w ramach swojej autonomii uczelni – a taka autonomia funkcjonuje, gwarantowana innymi przepisami niż w przypadku szkół podstawowych czy ponadpodstawowych – będzie z jakichś powodów przez kilka dni organizował nauczanie zdalne, na przykład przy okazji przerw świątecznych, to to są kompetencje rektora, w które nie zamierzam wkraczać. Nie wyobrażam sobie jednak, że semestr czy całe pół semestru będzie kontynuowane na nauce zdalnej jedynie z powodu oszczędzania na energii czy na ogrzewaniu w sytuacji, kiedy zapewniamy ceny, jakie są możliwe do zapłacenia. Jeśli rektorzy będą podejmować tak pochopne decyzje, też będziemy interweniować. Nie mówię tu jednak o jakichś kilkudniowych przerwach świątecznych. Rektorzy nie raz podejmowali decyzje o przerwie w nauce, wprowadzając tak zwane dni rektorskie i wydłużając potem czas zakończenia semestru czy przesuwając sesję zimową albo letnią o kilka dni. To są kompetencje, które zawsze rektorom towarzyszyły i nikt tych kompetencji nie zamierza zabierać.

Miasteczko Edukacyjne Związku Nauczycielstwa Polskiego. Sławomir Broniarz zapowiada w mediach, że podejdzie wraz z jego twórcami pod ministerstwo w sobotę 15 października. Co zastanie, poza pracownikami ochrony?

Pan Sławomir Broniarz i tak miał plan podejścia z pikietą pod ministerstwo 15 października. Ma do tego pełne prawo, bo żyjemy w wolnym, demokratycznym i praworządnym państwie, gdzie prawo do protestowania jest uwzględnione dla wszystkich, także dla tych, którzy nieraz zajmują się na przykład handlem whisky zamiast interesami nauczyciela. Chyba w czwartek w ubiegłym tygodniu zostałem zapytany przez dziennikarzy, czy odwiedzę miasteczko. Powiedziałem, że nie byłem do niego zaproszony. Panu Broniarzowi przypomniało się nagle w niedzielę, że mnie zaprasza. Dał mi trzy dni na odwiedzenie ich miasteczka. Minister edukacji, zwłaszcza w tym tygodniu, kiedy wypada Dzień Edukacji Narodowej, kiedy mamy też dzień otwarcia pierwszego państwowego polskiego przedszkola w Niemczech – oddziału przedszkolnego przy szkole polskiej w Berlinie – ma kalendarz wypełniony od dłuższego czasu. Znam postulaty Związku Nauczycielstwa Polskiego. Wielokrotnie zapraszałem pana Broniarza do siebie. Związkowcy przychodzili, pan Broniarz nie.

Gdyby szef ZNP był tak uprzejmy i kulturalny, by wcześniej deklarować swoje zaproszenia tu czy gdzieś indziej, żebym mógł to uwzględnić w kalendarzu ministra, byłbym bardzo wdzięczny. A podchodzić pod ministerstwo ma zawsze prawo, jeśli tylko robi to zgodnie z przepisami prawa. To jest wolne, demokratyczne i praworządne państwo – wbrew temu, co mówi pan Broniarz i jego polityczni koledzy z Lewicy i z Platformy.

Joanna Grabarczyk

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.