Repatrianci z Kazachstanu spełnili marzenia. W Polsce zaczynają życie od nowa

Czytaj dalej
Fot. Henryka Zgiet
Julita Januszkiewicz

Repatrianci z Kazachstanu spełnili marzenia. W Polsce zaczynają życie od nowa

Julita Januszkiewicz

Wiktoria Ochman z mężem Dmitrijem oraz córkami Walentyną i Krysią to repatrianci z Kazachstanu. Przez lata marzyli, by wrócić do kraju swoich dziadków, by Polska była ich domem, ojczyzną. Udało się dzięki wsparciu polskiego rządu oraz hojności parafii św. Andrzeja Boboli w Białymstoku. Tu rodzina dostała mieszkanie i pracę, a przede wszystkim została otoczona życzliwością i serdecznością.

Nie wiedziałam, że Pan Bóg tak się nami zaopiekuje. Że będziemy wszystko mieli. Do tej pory nie mogę uwierzyć, że tu jesteśmy - cieszy się Wiktoria Ochman. Od niedawna z mężem Dmitrijem i dwiema córkami 14-letnią Walentyną i 9-letnią Krystyną mieszkają w jednym z bloków przy ulicy św. Andrzeja Boboli w Białymstoku. Rodzina przyjechała z dalekiego Kazachstanu na zaproszenie białostockiej parafii św. Andrzeja Boboli.

- Papież Franciszek prosił, by przyjmować uchodźców z Syrii. Chciałem sprowadzić taką rodzinę, ale dowiedziałem się, że oni chcą pozostać w swojej ojczyźnie i tam potrzebują pomocy - mówi ks. Ryszard Puciłowski, proboszcz parafii pw. św. Andrzeja Boboli w Białymstoku.

Wpadł więc na pomysł, by pomóc repatriantom ze Wschodu.

Odzew na apel księdza Puciłowskiego był ogromny. - W Ewangelii sprzed dwóch tysięcy lat Pan Jezus powiedział, że kto was przyjmuje, Mnie przyjmuje. A kto Mnie przyjmuje, przyjmuje Tego, który Mnie posłał. Powinniśmy wcielać te słowa w nasze codzienne życie - przekonuje ksiądz proboszcz.

Ochmanowie są bardzo szczęśliwi, że są na polskiej ziemi. I zachwyceni naszą przyrodą. - Rośnie tu tyle drzew. I to jest fajne. Bo tam skąd przybyliśmy, jest goły step, nie ma żadnego lasu - mówi pani Wiktoria.

Ochmanowie są potomkami Polaków mieszkających przed wojną w rejonie Kamieńca Podolskiego (południowo-zachodnia cześć Ukrainy). Po konflikcie polsko-bolszewickim w 1920 roku miasto znalazło się na terenie radzieckiej Ukrainy. W latach trzydziestych Polacy stali się ofiarami kolektywizacji rolnictwa i straszliwego głodu oraz represji stalinowskiego terroru.

I to wystarczyło, by uznać ich za wroga systemu. W 1936 roku rodzinę spotkała tragedia. Dziadków pani Wiktorii załadowano do bydlęcych wagonów i, tak jak wielu Polaków, wywieziono do Kazachstanu, w głąb ZSRR. Odtąd na tej nieludzkiej ziemi mieli żyć i mieszkać. Na deportowanych czekała ciężka praca, po dwanaście godzin na dobę, nawet kiedy mróz sięgał minus 40 stopni. Do tego panował głód i choroby.

Na północ Kazachstanu wywieziono także rodzinę pana Dmitrija. Oboje zaznaczają, że ich małżeństwo nie jest mieszane. To oznacza, że oboje mają polskie korzenie.

- Z mamy strony wywieziono babcię i dziadka, i z taty strony również. Tato ma nazwisko Leśniewski, zaś mama była z domu Lublińska. Męża mama nazywała się Jurkowska, a tato Ochman - wymienia pani Wiktoria.

Babcia jej mamy trafiła do Jasnej Polany, rodzice taty do Pietrovki. Z kolei dziadkowie męża zamieszkali w Czkałowie. Po wojnie nie mieli szans na powrót do Polski. - Potem również było ciężko żyć. Babcia rodziła dzieci, a one wymierały. Panowały surowe zimy, nie było znikąd pomocy, bo wioski były odległe od siebie o 60 a nawet 100 km. I wszędzie goły step - opowiada Wiktoria Ochman.

Ma 35 lat, jej mąż jest o dwa lata starszy. Opowiadają, że w dzieciństwie rodzice i dziadkowie nic im nie wspominali o tym, jak rodziny znalazły się w dalekim Kazachstanie. Ukrywano przed nimi tę bolesną prawdę. Zresztą tak, jak w każdym polskim domu. Dostęp do języka polskiego też był ograniczony. Za rozmawianie po polsku można było trafić do więzienia. Chodziło o to, by wynarodowić mieszkających w głębi ZSRR Polaków.

- Mimo to babcia bardzo dobrze mówiła po polsku. Uczyła mnie modlić się tym języku. Święta również spędzaliśmy według polskiej tradycji. Staraliśmy się o nią dbać - wspomina Wiktoria Ochman.

Bo byli dumni, że są Polakami. Chcieli wrócić do kraju swoich dziadków, by Polska była ich domem, ojczyzną, o której marzyli przez lata. Ale nie było to możliwe.

Nadzieja powróciła, kiedy w 1991 roku rozpadł się Związek Radziecki. Do Kazachstanu zaczęli przyjeżdżać polscy księża i nauczyciele. Życie Polaków skupiało się także wokół powstających parafii. Były one namiastką polskości. Tam bowiem była pielęgnowana zabroniona przez lata religia, ale też przychodziły paczki dla potomków deportowanych. Na kurs języka polskiego uczęszczały nie tylko dzieci, ale i dorośli. - Przy kościele jest dom polski oraz duża biblioteka. W niedzielę, środę i w piątek odbywają się msze po polsku - mówi pan Dmitrij.

Pierwszy raz do Polski przyjechał ze swoimi polskimi rówieśnikami w 1997 roku na kolonie. Był wtedy harcerzem. - Zakładaliśmy w Kazachstanie polskie harcerstwo - wspomina pan Dmitrij.

Z kolei pani Wiktoria pamięta, że w latach 90. była w Krakowie, Warszawie i na Jasnej Górze.

Oboje po polsku mówią bardzo płynnie. Znali się od dzieciństwa. Razem chodzili do kościoła. Ona śpiewała w chórku, a on był ministrantem i harcerzem. Kolegowali się. Bardziej zbliżyli się do siebie w Polsce. Kilkanaście lat temu tutaj studiowali. Pani Wiktoria pedagogikę i psychologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, zaś jej mąż filologię polską na tamtejszym Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej.

Mężczyzna był kościelnym, zaś jego żona gospodynią. Ale gdzieś tliła się w nich chęć, by kiedyś wrócić do kraju swoich przodków. - Z mężem często rozmawialiśmy o tym jak by to było, gdybyśmy wyjechali na stałe do Polski. Dzieci rosną, tutaj są lepsze perspektywy życiowe. Starsza córka za parę lat pójdzie na studia. Zastanawialiśmy się, ale bardzo trudno było nam podjąć decyzję, bo odpowiadamy nie tylko za siebie, ale też za nasze dzieci - tłumaczy pani Wiktoria.

28 czerwca 2016 roku postanowili złożyć niezbędne dokumenty do ambasady polskiej w Astanie, stolicy Kazachstanu. Zaczęli się starać o wyjazd do Polski. Zdawali sobie sprawę, że łatwo nie będzie. Bo niektóre rodziny czekają na powrót do macierzy nawet po kilkanaście lat. Kompletowanie materiałów kosztowało niemało. Za wszystko trzeba było płacić.

Pod koniec 2016 roku zadzwonił telefon z ambasady polskiej. Jakież było zdziwienie Ochmanów, gdy usłyszeli, że jest propozycja, by wyjechać do Polski na stałe. Polskie rodziny z Kazachstanu zapraszała premier Beata Szydło.

Owszem, Ochmanowie ucieszyli się z tej wiadomości. Ale był też moment zawahania. - Nie spodziewaliśmy się, że nastąpi to tak szybko. Nawet nie zaczęliśmy się przygotowywać. Pojawiły się wątpliwości, bo przecież nikt wcześniej tak szybko nie wyjeżdżał - zauważa pani Wiktoria.

Potem dowiedzieli się, że premier Szydło zaprosiła 40 polskich rodzin z Kazachstanu.

Ochmanowie mieli tylko dobę na podjęcie decyzji o wyjeździe. To nie było łatwe. Bo przecież dla nich to była podróż w nieznane. Nie wiedzieli co może ich czekać. - Nasza rozmowa trwała dziesięć minut. Zdecydowaliśmy, że zaryzykujemy i wyjedziemy do Polski. Bo skoro złożyliśmy dokumenty, to może już nigdy więcej nie będzie takiej możliwości - przyznaje pani Wiktoria.

Na przygotowania do wyjazdu mieli trzy tygodnie. Trzeba też było wszystko pozałatwiać. Cały swój dobytek zmieścili w czterech walizach. - Oprócz ubrań, zabraliśmy też ze sobą Biblię oraz pamiątki z Pierwszej Komunii Świętej, chrztu. Krysia wzięła plecak z zabawkami - dodaje pan Dmitrij.

Nawet nie wzięli ze sobą pieniędzy. W Kazachstanie zostawili dom, w którym mieszkali z rodzicami pani Wiktorii.

Do Polski wraz z grupą ok. 150 osób, Ochmanowie przylecieli samolotem 20 grudnia 2016 roku, tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Na lotnisku wojskowym w Warszawie repatriantów przywitali przedstawiciele rządu.

Wraz z innymi repatriantami pani Wiktoria, jej mąż i córki trafili do ośrodka adaptacyjnego w Pułtusku. Dzieci zaczęły chodzić do szkoły, zaś dorośli uczyli się języka polskiego i historii ojczyzny. Na koniec zdawali egzaminy. Były też kursy zawodowe. Pani Wiktoria uczyła się podstaw księgowości, zaś jej mąż ukończył kurs uprawniający do obsługi wózków widłowych. Jednak w ośrodku w Pułtusku repatrianci mogli mieszkać do roku. I znowu pojawiły się wątpliwości. Co dalej? Gdzie zamieszkają? Na kupno mieszkania nie było ich stać.

- Bardzo się wtedy modliłam. Jesteśmy wierzącą rodziną. Ta wiara została nam przekazana jeszcze przez naszych dziadków - mówi pani Wiktoria.

Wtedy Aleksandra Ślusarek, prezes Związku Repatriantów RP, która w Pułtusku opiekowała się polskimi rodzinami, poinformowała, że ksiądz z Białegostoku chce zaprosić rodzinę. Tyle że nikt z repatriantów nie chciał skorzystać tej oferty. Ludzie woleli zamieszkać gdzieś w Warszawie lub we Wrocławiu. - Zaczęliśmy zastanawiać się nad propozycją białostockiego księdza. Bo przecież nie mieliśmy znikąd żadnych ofert, a w Kazachstanie mieszkaliśmy przy kościele. Postanowiliśmy się zgłosić - wspominają Ochmanowie.

Po tygodniu poznali księdza Ryszarda Puciłowskiego. Po jakimś czasie przyjechali do Białegostoku. I szybko zmienili zdanie o tym mieście. Bo spodziewali się najgorszego. - W Pułtusku wszyscy nas straszyli, że zimy są tu srogie, ale przecież w Kazachstanie mrozy są znacznie surowsze. I że taka tu wiocha, bez żadnych perspektyw na życie - nie ukrywa pani Wiktoria.

Do Białegostoku rodzina przyjechała 16 lipca. - Przyjęto nas uroczyście. Wręczono nam klucze do mieszkania. Weszliśmy do środka i byliśmy bardzo zaskoczeni, bo mieszkanie było już umeblowane, wyposażone - mówi Wiktoria Ochman. Była msza święta. Na jej zakończenie ze łzami w oczach dziękowała za okazane bezinteresowne wsparcie. Pomógł ksiądz Puciłowski i jego parafianie. - Rząd przekazał na mieszkanie 100 tysięcy złotych, a potrzebną resztę dołożyła parafia. Sponsorzy dodali nieznaczną część na wykończenie mieszkania o powierzchni ni ponad 80 mkw. - wyjaśnia ks. Ryszard Puciłowski.

Od września Dmitrij będzie pracował w kościele jako konserwator. Krysia zacznie naukę w podstawówce, Walentyna w gimnazjum.

W Kazachstanie zostali rodzice pani Wiktorii oraz rodzeństwo z rodzicami. Na razie nie chcą przyjeżdżać do Polski. We Wrocławiu od 15 lat mieszka siostra pana Dmitrija. - Po studiach znalazła męża Polaka. Mama przyjeżdżała do niej. Teraz rodzice kompletują dokumenty, by zamieszkać w Polsce na stałe - mówi.

Ochmanowie najbardziej żałują, że Polską nie mogli nacieszyć się dziadkowie.

Julita Januszkiewicz

Publikuję głównie w "Kurierze Porannym" i "Gazecie Współczesnej". Dziennikarką jestem od kilkunastu lat. Śledzę to co się dzieje w gminach powiatu białostockiego. Ale interesują mnie też ciekawostki historyczne, wykopaliska archeologiczne. Lubię tematy społeczne, a od niedawna zajmuję się również edukacją. Nie boję się pisać o sprawach trudnych.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.