Dariusz Chajewski

Rudnia? Kiedyś była taka wieś na mapie. Wykreślono ją z map i rejestrów urzędowych

Rok 1918. Ojciec pana Bolesława Grzegorz Szpryngiel z siostrami Dominiką i Heleną. Na zdjęciu siedzi nieznana panu Bolesławowi kobieta. Rok 1918. Ojciec pana Bolesława Grzegorz Szpryngiel z siostrami Dominiką i Heleną. Na zdjęciu siedzi nieznana panu Bolesławowi kobieta.
Dariusz Chajewski

Dla zielonogórzanina Bolesława Szpryngiela Wołyń to raj. Jego eden dokładniej nazywał się Rudnia. Pod koniec lat 40. doszczętnie ją spalono, a ziemię podzielono między ukraińskie wsie Sitnicę, Buhaje, Starosiele. Nazwę Rudnia wykreślono z map i rejestrów urzędowych.

Z Bolesławem Szpryngielem siadamy przy stole, na którym leżą stosy zapisanego papieru. Jak tłumaczy gospodarz to wszystko przez córki, które nieustannie pytały o dziadków i pradziadków, o życie na Kresach. A, że sam lubi czasem zagłębić się w świat dzieciństwa. Jawi się on jak eden, pełen beztroski, radości, kolorów.

- Fotografii mam niestety niewiele, odebrali mi je sowieci, gdy zatrzymali mnie wracającego z robót w Niemczech - mówi nieco usprawiedliwiającym się tonem.

Gdy dynia była harbuzem

Pierwsze, dziecięce wspomnienie? Pan Bolesław zastanawia się przez chwilę. - To chyba historia z dynią - odpowiada. - Z dynią, a raczej z harbuzem.

Sięga po kilka kart zapisków. Tak ta opowieść brzmi spisana przez samego jej bohatera.
"W gospodarstwie rolnym moich rodziców na Rudni ważną rolę odgrywał ogród warzywny. Był położony przy domu. Od zachodu graniczył z podwórkiem starej chatki, w której mieszkał mój Dziadek Stanisław z ciotką Bronią, siostrą Ojca. Od północy ograniczały ogród zabudowania gospodarcze Ojca - chlew, obora ze stajnią, stodoła, szopa wozownia, drewutnia oraz nasz nowy dom. Od strony wschodniej biegła droga, zaś od południa rozciągały się łąki. (...). Ciotka Bronia uprawiała od strony swojej chaty jakąś grządkę i też na obrzeżu sadziła dynie. Były piękne: Beżowe, żółte i pomarańczowe, zielone, w pasy i pręgowane, niektóre bardzo duże. Taką najładniejszą dynię upatrzyłem właśnie na grządce cioci Broni na prezent dla Mamy. Miałem wówczas już pięć lat. Z wielkim wysiłkiem przytaszczyłem ją do domu, przekazując z dumą ten dar Mamie.

Rok 1918. Ojciec pana Bolesława Grzegorz Szpryngiel z siostrami Dominiką i Heleną. Na zdjęciu siedzi nieznana panu Bolesławowi kobieta.
Rok 1918. Ojciec pana Bolesława Grzegorz Szpryngiel z siostrami Dominiką i Heleną. Na zdjęciu siedzi nieznana panu Bolesławowi kobieta.

- Mamo, to dla Ciebie - oznajmiłem radośnie.
- A ty syneczku skąd wzioł te harbuze - spytała podejrzliwie Mama.
- Od cioci Broni , ale ona wcale mnie nie widziała - powiedziałem z przechwałką.
- Aha, to ty znaczy sie ukrad te harbuze od cioci - stwierdziła Mama.
- Tera weź jo i zanieś nazad do cioci. Powiesz, że ty jej jo ukrad i że Ciocie przepraszasz. Pocałujesz ją w renkie i powiesz, że już nigdy więcej nie będziesz krad - przykazała Mama.
- Nie, Mamo! Ja tego nie zrobie! Ja się wstydzę! - krzyknąłem z rozpaczą.
- Zrobisz, zrobisz - powiedziała Mama. - Wstyd to być złodziejem. Bierz harbuze i idziemy do Cioci.
Co było robić! Dalszy opór z mojej strony był daremny, zwłaszcza że Mama poparła swoje polecenie porządnym klapsem (...).
- Broniu, a wyjdź no na chwilkie z chaty - zawołała Mama. Gdy ciotka wyszła na podwórko, Mama powiedziała:
- Broniu, mój Boleś chce tobie coś powiedzieć. No, mów - to do mnie.
Kompletnie roztrzęsiony, cały zapłakany i usmarkany do pasa - wyksztusiłem:
- Ciociu, ja tobie ukrad harbuze i...i Ciebie przepraszam - co mówiąc, złapałem ją za rękę i dziobnąłem nosem w dłoń zanim się spostrzegła.
- I co ty jeszcze miał powiedzieć - przypomniała Mama.
- Że już nigdy więcej nie będę krad - przyrzekłem Ciotce i Mamie trochę na wyrost.
- Wikciu, toż to tylko harbuza , co ty - wyjąkała ciotka Bronia i też się rozpłakała, głaszcząc mnie po głowie.
- Harbuza, nie harbuza , a kradzież to kradzież. Za to wsadzajo do turmy. Ale to także grzech ciężki i wstyd przed ludziami - Matka na to.

Zapamiętaj to sobie na całe życie! Zapamiętałem, choć najbardziej to upokorzenie ...".

Niemcy i Kirgizi

Działo się to w Rudni, na Wołyniu, w polskiej kolonii położonej pięć kilometrów od miasteczka Kołki. Zabudowania były rozrzucone, niczym amerykańskie farmy. W centrum rzeczka Rudenka, dopływ Styru, tworzyła podwójny staw. Do tej kolonii przylegały dwa przysiółki - Lesiszcze i Perejma. W Rudni mieszkali niemal wyłącznie Polacy, o których mówiono, że żyli tutaj z dziada, pradziada. Z kolei w Perejmie osiedli osadnicy świeższej daty - ci, którzy zaraz po I wojnie wrócili z zesłań w głębi Rosji.

- Ta historia z początków niepodległości II Rzeczpospolitej kilkakrotnie przypominała o sobie - opowiada pan Bolesław. - Gdy wkroczyli sowieci ojciec musiał się ukrywać, gdyż we wsi mówiono o moim ojcu, że szpiegował dla legionów. Nie wiem ile było w tym prawdy...

Co to znaczy "z dziada pradziada"? Szpryngiel starał się odtworzyć dzieje rodziny. Doszedł do pradziadka Jana, ale "wytropił" także ślady wcześniejsze. Jego przodkowie byli prawdopodobnie potomkami osadników niemieckich sprowadzonych z Saksonii przez któregoś z książąt Czartoryskich. Nazwisko Springer ulegało z czasem spolszczeniu, aby w końcu przybrać pisownię Szpryngiel. Jeszcze nazwisko dziadka Stanisława zapisane było jako "Szpryngel". Przodkowie przywieźli zapewne z sobą umiejętność wytapiania żelaza, wypalania węgla drzewnego, wapna z licznych w okolicy pokładów kredy, hutnictwa szkła. Byli rzemieślnikami, fabrykantami, jak ich nazywano jeszcze w czasach, które pan Bolesław pamięta. Ród Szpryngielów podzielił się na dwie główne gałęzie: " rudych" i "czarnych". Nazwy pochodziły oczywiście od koloru zarostu.

- Jestem potomkiem gałęzi "rudych" Szpryngielów - dodaje pan Bolesław. - "Czarni" mieszkali w kolonii Żeleźnica i innych osadach w okolicy. Słynęli z krzepy fizycznej. Ojciec opowiadał anegdotę jak jeden z "czarnych" Szpryngielów imieniem Florian, w sytuacji gdy wóz załadowany dłużycą utknął w błocie na leśnej drodze, wyprzągł konia, założył uprząż na ramię i sam wyciągnął wóz. Za prawdziwość tej historyjki jednak nie ręczę. Tata miał skłonność do konfabulacji.

" Rudzi" osiedlili się w rejonie Czartoryska nad Styrem. Mój pradziadek, Jan Szpryngel, zwany Ślepym Leonem, gdyż oko stracił w wypadku przy pracy, mieszkał w Komarowie. Tam urodził się i spędził młodość mój dziadek Stanisław i mój ojciec Grzegorz.W roku 1894 dziadek postanowił się usamodzielnić. Kupił od jakiegoś zubożałego grafa rosyjskiego z parcelacji 15 dziesięcin (około 16 ha) gruntów w kolonii Rudnia. Kolonię zamieszkiwali także inni osadnicy: Jabłoński, Kazimierski, daleki krewny dziadka Antoni Szpryngiel, Markowski, Niżyński, Imberg, a także dwie rodziny ukraińskie: Własiuków i Wasiuchników. Były także rodziny bezrolnych, bądź posiadających niewielkie gospodarstwa (Steinmetzów, Hermanów, Bojkowskich, Fiszerów). Tutaj także mieszkał podupadły ziemianin Jędrzej Michałowski, właściciel niezbyt już rozległych włości, cegielni, młyna parowego i sadu, pokusy wszystkich okolicznych urwisów.

Nieszczęście przyszło latem 1915 roku, po zajęciu tych terenów przez armię austriacką. W czerwcu 1915 roku front austriacko - rosyjski ustalił się w i kolonia Rudnia znalazła się w strefie przyfrontowej. Być może mieszkańcy Rudni pozostaliby na miejscu, gdyby nie wypadek zabójstwa żołnierza austriackiego w bliżej nie wyjaśnionych okolicznościach. Po latach plotka głosiła, że żołnierza zabił widłami Grzegorz Słodkowski z przysiółka Perejma, zdybawszy go w swoim domu w dwuznacznej sytuacji z żoną ... Wszystkich mieszkańców Rudni wraz z przysiółkami karnie ewakuowano w głąb monarchii austriackiej. Dziadka Stanisława wraz z rodziną wywieziono aż na Morawy, gdzie przebywał do roku 1917. Wiosną 1919 roku dziadek z dziećmi wrócił do Rudni. Niestety, na miejscu zastał przysłowiową gołą ziemię, w dodatku zapuszczoną, zarośniętą burzanami i krzakami. Z domu i budynków gospodarczych nie pozostał ślad. Trzeba było zaczynać od początku...

- Mój ojciec uznał, że nadszedł czas założyć własną rodzinę - kontynuuje opowieść pan Bolesław. - Miał już 28 lat. W oko wpadła mu panna, która wraz z rodzicami często przyjeżdżała dobrymi końmi na mszę do kościoła w Kołkach. Ślub odbył się latem, po żniwach, w roku 1921, w kościele parafialnym w Kołkach.

O przodkach po kądzieli Pan Bolesław nie wie wiele, ale ma swoją teorię. Jak opowiadała mama jej dziadkowie mieszkali w sąsiadującej z Marianówką wsi Żurawicze, w dobrach jakiegoś grafa. Dziadek wzbogaciwszy się w służbie tego pana kupił grunty na zamieszkanej głównie przez kolonistów niemieckich Marianówce.

Rok 1918. Ojciec pana Bolesława Grzegorz Szpryngiel z siostrami Dominiką i Heleną. Na zdjęciu siedzi nieznana panu Bolesławowi kobieta.
Rok 1919. Matka pana Bolesława, Wiktoria Koksanowicz z bratową Stefanią i jej dziećmi.

- Z brzmienia nazwiska oraz przekazywanych potomnym pewnych cech antropologicznych, wyraźnych cech rasy mongolskiej, można przyjąć, że praprzodków moich należy upatrywać w... Kirgizach - tłumaczy. - Nazwisko Koksanowicz na pewno nie pochodzi od słowa koks. Takowego nie znano jeszcze. Z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, że pochodzi od nazwy dziko rosnącej rośliny u podnóża gór Tien - Szan w Azji, zwanej w języku Kirgizów kok - sagiz i stanowi jej spolszczoną formę przez zmianę końcówki "giz" na bardziej swojskie "nowicz". Za mongolskim pochodzeniem przemawiają także cechy antropologiczne. Już w twarzy mojej matki można było je dostrzec. Wyraźniej wystąpiła w wyglądzie mojego młodszego brata Jana, zaś najsilniej w egzotycznej urodzie dzieci mojej młodszej siostry Józefy. Również hipotetycznie można przyjąć, że przodek Kok - sagiz trafił na Wołyń jako... jeniec wojenny.

Ojciec kochał konie

Po ślubie rodzice Pana Bolesława zamieszkali w starej chacie razem z dziadkiem Stanisławem i ciotką Bronią. Gdy w roku 1922 przyszło na świat pierwsze dziecko, Wacław, z posagu mamy kupiono materiały i rozpoczęto budowę domu. Wprowadzili się do niego w roku 1927, kiedy bohater naszej opowieści miał już rok. Dom zbudowany był z tzw. brusów, grubych belek ciętych z żywicznych, starych sosen, kupionych w lasach radziwiłłowskich. Rodzina regularnie się powiększała. Co dwa lata rodziło się dziecko, na przemian syn i córka: Wacław 1922, Helena 1924, Bolesław 1926, Józefa 1928, Jan 1930, Ludwika 1932, Wiesław 1934. Agnieszka urodziła się w roku 1940 i w tym samym roku zmarła. Także najmłodsi: Ludwika i Wiesław zmarli po wybuchu epidemii w roku 1937...

- Ojciec mój gospodarował tradycyjnie, prawdę powiedziawszy bez szczególnego umiłowania ziemi - kontynuuje dzieje rodziny. - Wynajmował się kupcom w Kołkach do transportu towarów ze stacji kolejowych w Kiwercach, Rożyszczach i Kowlu, a zimą także do wywózki drewna w Maniewiczach. Zawsze dbał o to, aby mieć dobre konie. Lubił je i był ich znawcą. Trochę nimi handlował, zmieniał. Czasem wiosną kupował zdrowe, ale zabiedzone chabety, aby po ich odżywieniu sprzedać z zyskiem. Matka utrzymywała sporą liczbę drobiu, głównie kur, ale również gęsi i kaczki. Miała też zawsze duży ogród warzywny, gdzie uprawiała niemal wszystkie warzywa, zarówno na potrzeby własne jak i na sprzedaż.

Najprzyjemniejsze kresowe wspomnienie? Egzamin na zakończenie czteroklasowej szkoły. Jego pomyślne zdanie oznaczało dalszą naukę w Kołkach.

- Mało tego, że zdałem - podkreśla jeszcze dziś z duma pan Bolesław. - Dostałem się od razu do szóstej klasy. Rodzice byli dumni. Dla mnie oznaczało to naukę w mieście. Zimą mieszkałem na stancji, gdyż te kilka kilometrów, przez śniegi i błota, było dla mnie, dzieciaka, nie do przebycia. Latem chodziłem do szkoły z Rudni. Gospodarze, u których mieszkałem w Kołkach gwarantowali mi obiady, pozostałe posiłki sam kupowałem. Miałem do dyspozycji ich paradną izbę... Gospodarz był tkaczem i do dziś słyszę ten monotonny dźwięk stukających krosien.

I środowe targi w Kołkach, ten jazgot i gwar na palcu, który zdecydowanie na wyrost był nazywany placem Piłsudskiego. Zresztą także trochę handlował, co spowodowało nawet dyplomatyczne napięcie z sąsiadami Olszewskimi. Oni specjalizowali się w produkcji półkoszy do wozów. Bolek najpierw podpatrzył jak to się robi, później zaczął je robić i sprzedawać. Olszewskim nie do końca ta niespodziewana konkurencja się podobała. Pan Bolesław pamięta jeszcze eleganckie jak na tamte czasy witryny kołkowskiech sklepów. I korkowce - zwykłe i te betonowe, które robiły więcej hałasu.

Inne przyjemne chwile to tzw. rocznice. To było to najważniejsze święto. Wówczas zjeżdżali krewni i znajomi z bliższej i dalszej okolicy. Wystawiano suto zastawiane stoły, a zabawa trwała do rana. Czym była "rocznica"? Upamiętnieniem ustawienia tzw. figury, czyli wiejskiego krzyża. Zabawa odbywała się w cegielni Michałowskiego, gdzie w suszarni wyznaczono specjalny teren na tańca, na loterię... Nawiasem mówiąc podobne rocznice podwyższenia krzyża odbywały się we wszystkich okolicznych miejscowościach, oczywiście w różnych terminach. Zresztą do zabawy każdy pretekst był dobry, młodzież często organizowała potańcówki.

I jeszcze wspomnienia z pobytów u ciotki Karolki w Marianówce. Tam szło się przez ukraińską, a raczej ruską wieś Buhaje. Czasem usłyszeli, że są "lachami" lub "mazurami", odpowiadali obraźliwym "hadzioch".

To był krzyk śmierci
A złe chwile...? Późne lato 1942 roku. W okolicy, już po likwidacji getta w Kołkach, można było spotkać żydowskie dzieci. W miarę możliwości ludzie je karmili. Jedno z takich dzieci, chłopca wytropił ukraiński policjant.

- Słyszałem tylko strzały i krzyki przerażenia tego chłopca - wspomina pan Bolesław. - Wreszcie, po jednym ze strzałów, rozległ się śmiertelny pisk...

Inne straszliwe wspomnienie wiąże się z pewną marcową nocą 1943 roku, gdy wkoło szalały ukraińskie bandy. Wraz z kilkoma kolegami patrolował nocą wieś w ramach samoobrony. Nagle usłyszeli turkot jadącej od strony Sitnicy furmanki. Po chwili rozległy się krzyki i dźwięk tłuczonego szkła w odległym o jakieś sto metrów domostwie jego kuzynów. Podnieśli alarm.

- Ojciec zabarykadował się w domu, jednak, gdy zobaczyliśmy nadciągającą gromadę napastników, uciekliśmy na bagna - opowiada pan Szpryngiel. - Mniej więcej wtedy banderowcy zabrali mojego kuzyna Skirzewskiego, szesnastolatka powlekli za wozem. Nigdy go już nie widzieliśmy... Tak samo zaginął kierownik szkoły Kosik, sekretarz sądu grodzkiego Rogaliński, były urzędnik bankowy Michałowski...

Po tym napadzie w kolonii już nie nocowano, rodziny szukały schronienia w Kołkach. Wtedy także niektórzy młodzi wstępowali do organizowanej przez Niemców samoobrony. Po to, aby mieć broń do obrony przed banderowcami. Uchodźcy zostali później przeniesieni przez samoobronę do kolonii Przebraż, która stała się twierdzą. Oni ocaleli. Ci, którzy pozostali w Kołkach liczyli na pomoc zaprzyjaźnionych Ukraińców. Pomylili się. Wszystkich spędzono do kościoła i spalono.

- Nic dziwnego, że wraz z rodzicami zadecydowałem, że dla mnie i dla siostry bezpieczniej będzie trafić na roboty do Niemiec, zwłaszcza że poprzez znajomych w Niemczech siostra nie jechała całkiem w ciemno - dodaje pan Bolesław. - Trafiłem do Góry Śląskiej. I tak opuszczałem moje Kresy. Miałem 17 lat.
Rudnię doszczętnie spalono i zrównano z ziemią. Po zajęciu tych terenów przez ZSRR ziemie podzielono między ukraińskie wsie Sitnicę, Buhaje, Starosiele. Nazwę Rudnia wykreślono z map i rejestrów urzędowych...

1. Bolesław Szpryngiel pod koniec lat 40. minionego wieku
2. Rok 1945. Rodzice pana Bolesława - Wiktoria i Grzegorz oraz siostra Józefa, brat Jan i kuzyn Stanisław Skirzewski
4. Rok 1919. Matka pana Bolesława, Wiktoria Koksanowicz z bratową Stefanią i jej dziećmi.

Dariusz Chajewski

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.