Rzeka mojego dzieciństwa
[ALBUM RODZINNY]

Czytaj dalej
Fot. Nadesłana
Stanisława Stawicka

Rzeka mojego dzieciństwa
[ALBUM RODZINNY]

Stanisława Stawicka

„Kołłątaj” to był taki statek holownik, który ciągnął trzy, cztery barki. Wożono nim z Warszawy do Gdańska zboże, świnie, półtusze, pasze, żwir. Wszystko, co się chciało.

Oprócz „Kołłątaja” pływały dwa inne, podobne do niego transportowe statki: „Lubecki” i „Czartoryski”. Pływały też piękne, białe, piętrowe statki spacerowe: „Jagiełło”, „Halka”, „Bajka” i „Stanisław”. Bagry wybierały żwir, aby rzeka była żeglowna. Bakanami - takimi zakotwiczonymi budkami - wyznaczano żeglowny szlak. Co stało się z tym światem, który autorka pamiętała z dzieciństwa?

Ja mogę powiedzieć o sobie, że jestem wodniaczką. Dzieciństwo spędziłam na Wiśle. W każde lato ojciec zabierał mnie, mamusię, rodzeństwo i tak spędzaliśmy całe wakacje. Na „Kołłątaju” kapitan miał dwa duże pokoje i kuchenkę, a my kajutę z drugiej strony statku, z piętrowymi łóżkami. Na statku było tyle miejsca, że swoje rodziny zabierał kapitan, sternik i maszynista.

Tam, gdzie się zatrzymywaliśmy, podpływały łodzie i ludzie sprzedawali nam ziemniaki, owoce. Na Brdzie w Bydgoszczy podpływaliśmy do brzegu, kładziono deskę i my, dzieciaki, szliśmy zrywać maliny. W pobliżu była hodowla indyków. Starsi kazali nam gonić indora. Było dużo strachu i śmiechu.

Na Jana puszczano oczywiście wianki, palące się świece, listy do marynarzy. Wówczas mój ojciec, który tego dnia obchodził imieniny, ustawiał statek w poprzek rzeki i wyłapywaliśmy te wianki. Pięknie stroiliśmy nimi „Kołłątaja”.

Ojciec, urodzony w 1882, jeszcze podczas zaborów, jako młody chłopak służył w rosyjskim wojsku. Tam szło się do wojska na osiem lat. Z tym, że dwa lata się służyło, a potem w ramach wojska, ale już za wynagrodzeniem, musiał iść do pracy, jaką mu nakazano. Najpierw był ślusarzem, a potem prowadził pociągi, diesle, na trasie Taszkient-Krasnojarsk.

Właśnie w pociągu, w jeżdżącej kaplicy, w Rosji rodzice wzięli ślub. Blisko 40 lat później, ojciec odnalazł organistę, który był świadkiem na jego ślubie. Po wybuchu rewolucji wszyscy uciekli do odradzającej się Polski. Moi rodzice zatrzymali się u rodziny w Płońsku, a potem w Warszawie. Po przeniesieniu do Torunia ojciec początkowo pracował u Borna, a potem, kiedy na „Kołłątaju” umarł maszynista, zgłosił się na jego stanowisko. Zrobiono mu egzamin z manewrowania statkiem, ale ojciec nie miał z tym żadnego kłopotu, bo umiał obsługiwać silniki diesla już na pociągu w Taszkiencie.

Statek należał do kampanii Standard Nobel. To była bardzo porządna firma. Kiedy statkiem zawinęli do Gdańska, a przypadał dzień wypłaty, wypłacano im tyle guldenów, ile należało się złotych. To było bardzo korzystne, gdyż za jednego guldena dostawało się dwa złote.

Wtedy były takie czasy, że chociaż tata pracował sam jako maszynista, to utrzymał naszą całą, pięcioosobową rodzinę. Starczyło jeszcze na zakup blisko 3 hektarów ziemi w Kowalu.

To były piękne czasy dzieciństwa, kiedy człowiek kładł się spać w Warszawie, a budził się w Płocku albo Toruniu. Statek płynął całą dobę, dzień i noc. Tata pracował bez przerwy, ale miał pomocnika.

Po wojnie ojciec był chorowity. Otrzymywał jedynie 70 złotych emerytury. Do stażu pracy zaliczono mu jedynie lata na pociągu w Rosji, a okresu pływania na rzecznym statku u przedwojennego kapitalisty już mu nie zaliczono.

Kiedy przejeżdżam mostem, zawsze z biciem serca patrzę na Wisłę, niemal zupełnie pustą. Ja myślę, że lewy brzeg powinien zostać dziki, taki naturalny, ale prawy powinien być uregulowany, dostosowany do żeglugi.

Stanisława Stawicka

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.