Stanisław Linowski, gwiazda serialu "Krakowskie potwory": Kraków to dziwny miraż tajemnicy i mroku

Czytaj dalej
Fot. Robert Pałka
Paweł Gzyl

Stanisław Linowski, gwiazda serialu "Krakowskie potwory": Kraków to dziwny miraż tajemnicy i mroku

Paweł Gzyl

W piątek (18 marca) swoją premierę miał w serwisie Netflix serial „Krakowskie potwory”. To mrożąca krew w żyłach opowieść o tym, jak we współczesnym Krakowie niespodziewanie pojawiają się niezwykłe stworzenia ze słowiańskiej mitologii. Jedną z głównych ról gra w serialu Stanisław Linowski – młody aktor Narodowego Starego Teatru w Krakowie. Wciela się w postać Lucky’ego – studenta, który z grupą kolegów i koleżanek pod wodzą tajemniczego profesora, próbuje uratować miasto przed plagą krwiożerczych stworzeń. Rozmawialiśmy z aktorem o jego roli.

- Lubisz filmy o nadprzyrodzonych wydarzeniach i postaciach?
- Miałem kiedyś w swoim życiu taki moment, że uwielbiałem tego rodzaju filmy. Kiedy byłem w gimnazjum, wraz z grupą znajomych w piątki lub soboty chodziliśmy oglądać najnowsze horrory. W pewnym momencie jednak przedawkowałem. W końcu pojawił się taki, przez który nie mogłem spać dwa tygodnie - „Paranormal Activity”. Po prostu obejrzałem o jeden film za dużo. Dlatego przyznam szczerze, że dzisiaj raczej omijam horrory.

- Co zatem sprawiło, że zechciałeś zagrać w „Krakowskich potworach”?
- Sam etap castingu rodził wiele pytań. Pierwsze sceny, które dostaliśmy do zagrania, były dosyć enigmatyczne i nie do końca wiedziałem, w czym mam brać udział. Wszystko opierało się jednak o swego rodzaju absurd, który mi się spodobał. Wiedziałem więc, że jest to projekt odważny i nietypowy. Potem, gdy już dostałem cały scenariusz, byłem zachwycony. Spodobało mi się to zderzenie dwóch światów: dosyć swobodnie interpretowanej mitologii słowiańskiej z Krakowem XXI wieku. Wydało mi się to szalonym pomysłem. I bardzo się cieszę, że udało mi się wziąć w tym udział.

- Jak wyglądały przesłuchania do roli Lucky’ego?
- Wszystko odbywało się w samym środku pandemii. Były to więc castingi prowadzone online. Ma to swoje plusy i minusy, było więc ciekawym doświadczeniem. Dlatego cieszę się, że udało mi się przejść przez coś takiego. Ale był to moment, kiedy byłem w rodzinnym domu i internet działał mi najlepiej w piwnicy. Byłem więc w ciemnym pomieszczeniu, co idealnie wpasowało się w klimat tego projektu. Za zadanie mieliśmy nagrać scenę, w której opowiadamy o swoim spotkaniu z jakimś mitycznym stworem. Trzeba więc było puścić wodze fantazji. To był pierwszy etap. Potem spotykaliśmy się już z reżyserkami serialu Kasią Adamik i Olgą Chajdas, a także reżyserką castingu Pauliną Krajnik i próbowaliśmy różnych scen.

- Postać Lucky’ego jest dosyć niejednoznaczna. Spodobał ci się taki rys twego bohatera?
- Jak najbardziej. Bardzo mi się spodobało to, że na etapie castingu bohaterowie przedstawiani są w 2-3 zdaniach, które je charakteryzują, a kiedy dostajemy scenariusz wszystkich odcinków, postać zaczyna się łamać. Lucky początkowo robi wrażenie silnego chłopaka, trochę groźnego i agresywnego, twardo stąpającego po ziemi, który dokładnie wie, czego chce. Nagle okazuje się, że jest to bardzo pokruszona osoba, która nie wie do końca kim jest i gdzie jest jej miejsce na Ziemi. I najciekawsze jest właśnie zderzenie tego pierwszego wrażenia z prawdą o tej postaci. Bardzo spodobało mi się to, że ten chłopak jest mimo wszystko wrażliwy i delikatny.

- Wielu aktorów, kiedy pracuje nad postacią, tworzy sobie jej życiorys – to, co się działo w jej życiu przed tym, o czym opowiada film. Też się o to pokusiłeś?
- Tak. Zrobiłem to z reżyserkami. Opowiedzieliśmy sobie tzw. background, którego w serialu nie ma. Był on niesamowicie ważny. I wydaje mi się, że to było kluczowe dla mojej roli. Ważne było również to, że kiedy robiliśmy „Krakowskie potwory”, mieszkałem pod Wawelem. Bardzo mi się to przydało. Takie chodzenie po Krakowie w butach Lucky’ego.

- Wspomniałeś o reżyserkach. One miały duży wpływ na to jak zagrałeś swoją postać?
- Na pewno. Od początku były to spotkania, podczas których nie było żadnego stresu. Nawet na castingu tego nie czułem. To były spotkania, na których opowiadaliśmy sobie niesamowite historie, którymi dziewczyny chciały nas zarazić. I z tym wrażeniem nie pożegnałem się aż do ostatniego dnia zdjęciowego. Bardzo dobrze mi się z nimi pracowało. Mieliśmy wiele rozmów na temat Lucky’ego i to, co widzimy na ekranie, jest efektem naszej wspólnej pracy.

- Która scena była dla ciebie najtrudniejsza?
- Wszystkie sceny kaskaderskie. Po raz pierwszy zetknąłem się z graniem z czymś, co trzeba sobie wyobrazić. To było trudne – ale jeszcze bardziej ciekawe. Miałem więc wielką frajdę grając takie sceny. Ale trzeba przyznać, że było to męczące i wymagające. Dopiero kiedy obejrzałem gotowe trzy pierwsze odcinki, mogłem skonfrontować rzeczywistość filmową z tym swoim wyobrażeniem, z którym musiałem grać na planie.

- Jesteś przede wszystkim aktorem teatralnym. Tego rodzaju doświadczenie było przydatne na planie tego serialu?
- Wydaje mi się, że teatr może współgrać z filmem i odwrotnie. Jeśli chodzi o ekspresję to faktycznie są to dwa zupełnie różne światy. Potrafią się jednak inspirować. Metafora, która jest bardzo ważnym narzędziem w teatrze, na pewno przydaje się na planie filmowym, zwłaszcza w gatunku supernatural, gdzie partnera, przestrzeń czy przedmiot aktor musi sobie wyobrazić. Cała reszta dzieje się już w postprodukcji.

- Twoim partnerem w serialu jest Andrzej Chyra w roli profesora Zawadzkiego. Jak ci się pracowało z takim doświadczonym aktorem?
- Bardzo dobrze. To było moje drugie spotkanie z Andrzejem Chyrą. Niesamowitym ułatwieniem tym razem była dla mnie relacja między Lucky’m a profesorem Zawadzkim. Bo przypomina ona nieco to, co łączy ojca z synem. Lucky podziwia swego mentora, chodzi za nim przez cały czas, obserwuje go i traktuje jak swojego guru. Podobnie było w przypadku moim i Andrzeja. Podglądanie jak pracuje na planie, było dla mnie dużą lekcją. Dlatego nie musiałem się zbyt dużo zastanawiać nad tą relacją. Ona po prostu była.

- Reszta obsady to sama młodzież. Jakie miało to przełożenie na atmosferę na planie?
- Najpierw poznałem się z Basią – a castingi do grupy Zawadzkiego wciąż trwały i co chwilę dochodził do nas ktoś nowy i powiększał to grono. W efekcie szybko zakumplowaliśmy się ze sobą i do dzisiaj mamy świetny kontakt. Nie ma nic lepszego niż taka znajomość w kontekście pracy na planie. Bo przechodzi ona na to, co widzowie oglądają na ekranie. Bardzo mi się spodobało, że nie gramy takiej stereotypowej grupy przyjaciół. Jest między nami bardzo niejednoznaczna relacja. I wydaje mi się, że to fajnie wyszło. Tak naprawdę nie wiadomo czy oni się lubią czy nie. Na pewno mają wspólne problemy, które trzymają ich blisko siebie. A kiedy kamera była wyłączona, zachowywaliśmy się tak, jakbyśmy się znali od zawsze. Dlatego mimo mroku, który panuje w serialu, na planie było bardzo zabawnie.

- Serial pokazuje nietypowy Kraków. Trudno było znaleźć odpowiednie lokacje?
- Nie. Ja się bardzo identyfikuję z wizją tego Krakowa, który został pokazany w serialu. Zresztą Kraków jest jednym z głównych bohaterów tej produkcji. Czasem nawet jest wręcz personifikacją: to miasto oddycha i obserwuje, to miasto pięknie gra w tym serialu. Spędziłem w Krakowie sześć lat i nie wyobrażam sobie, by akcja tego cyklu działa się gdzieś indziej. Ten mrok jest bowiem w Krakowie. Kiedy pierwszy raz przeczytałem scenariusz, to w ramach przygotowań przypomniałem sobie rysunek Wyspiańskiego – „Planty jesienią”. To piękny, ale bardzo mroczny obrazek. I od tego wszystko się dla mnie zaczęło – od wejścia w jakąś relację z tym miastem.

- Z czego wynika ten mroczny klimat Krakowa?
- Pewnie z tego, że ma bardzo bogatą historię. To ona sprawia, że Kraków ma swój mrok. Z tym, że nie jest to coś pejoratywnego. Za tym idzie jakaś tajemniczość, coś, co sprawia, że nie da się go jednoznacznie określić, bo nie jest czarno-białe. Te wszystkie uliczki i budynki tworzą dziwny miraż tajemnicy i mroku. Ale takiego, którego jest się ciekawym, a nie takiego, którego się boimy.

- Gdzie powstała większość tych mrocznych scen?
- Na Kazimierzu. Co ciekawe – ja mieszkałem 100 metrów od planu serialu. Byłem więc w samym centrum tego świata.

- Wcześniej grałeś już w polskich serialach – „Belfer 2” czy „Pod powierzchnią”. „Krakowskie potwory” to jednak produkcja światowego potentata – Netflixa. Odczuwało się to na planie?
- „Krakowskie potwory” wyróżniają się tematyką. To zupełnie inny projekt od tamtych. To były seriale obyczajowe, a to – serial supernatural. Dlatego nie da się tego porównać. Przez ten świat, o którym opowiadamy w „Krakowskich potworach”, to właśnie ten serial był dla mnie największym wyzwaniem.

- Nie byłeś rozczarowany efektami specjalnymi, które zobaczyłeś, oglądając już gotowy serial?
- Nie. Cały czas byłem ciekawe tej konfrontacji mojego wyobrażenia tych wszystkich potworów z tym, jak zostaną one pokazane na ekranie. Kiedy zobaczyłem pierwszy odcinek, opadła mi szczęka. To wygląda naprawdę świetnie.

- Jesteś aktorem zespołu Narodowego Starego Teatru. Twoi starsi koledzy nie będą krzywo patrzeć na ciebie za to, że zagrałeś w serialu?
- Nie ma już takiego nastawienia. To już przeszłość. Seriale w tych czasach mają zupełnie inne znaczenie i są na zupełnie innym poziomie. Dziś nawet częściej ogląda się seriale niż filmy. Jeśli chodzi o teatr, to mam szczęście, że pracuję z cudownymi ludźmi i świetnymi aktorami. Kiedy rozmawiałem z nimi o „Krakowskich potworach”, wszyscy trzymali za mnie kciuki i życzyli mi powodzenia. Mam w teatrze do czynienia z profesjonalistami, którzy są naprawdę najlepsi w swych fachu i jedyne, na co mogłem liczyć z ich strony, to tylko wsparcie. Takie mam szczęście.

- „Krakowskie potwory” zobaczą widzowie nie tylko w Polsce, ale na całym świecie. Spodziewasz się, że przełoży się to na nowe oferty pracy dla ciebie?
- Cudownie by było, gdyby tak się stało. Dla mnie najważniejszy jest jednak odbiór tego serialu. Bo to wspólna praca wielu osób. Mam nadzieję, że będzie on doceniony. Włożyliśmy bowiem w niego dużo wysiłku. Co wydarzy się więcej – będę odbierał jako bonus.

- Chciałbyś w przyszłości łączyć pracę w teatrze z pracą w serialach i filmach?
- Jak najbardziej. To cudowna mieszanka, która się wzajemnie żywi sobą. Teatr jest bardzo potrzebny filmowi i odwrotnie. Mieszanie tych dwóch światów jest niesamowicie intrygujące. Jeśli uda mi się to dalej łączyć, będzie wspaniale. Cieszę się, że mogę pracować w tych dwóch światach, bo są one zupełnie różne.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.