Wtedy marzyło się o kromce chleba

Czytaj dalej
Fot. Archiwum rodziny Żukowskich
Szymon Kozica

Wtedy marzyło się o kromce chleba

Szymon Kozica

Z Hajnówki zostali zesłani na Sybir. Gramatucha, Buzułuk, Soroczyńsk, Nowoigorowka, Graznucha... Później los rzucił ich do Lubska, Zielonej Góry. Książka „Kromka chleba” Dagmary Dworak to opowieść o rodzinie Żukowskich

Poruszające wspomnienia z syberyjskiego zesłania 
– podtytuł działa na wyobraźnię i zachęca do lektury. Książka zbudowana jest z relacji rodzeństwa: Danuty i Bogusława Żukowskich. Oboje dziś mieszkają w Zielonej Górze. Pan Bogusław jest ojcem autorki. Dagmara Dworak nie ukrywa, że historia, którą opisała, towarzyszyła jej od zawsze. Publikujemy fragmenty książki.

Życie w Hajnówce

Bogusław: – W momencie wybuchu wojny mieszkaliśmy w Hajnówce, na obrzeżach Puszczy Białowieskiej. Nasz ojciec, Leonard – były legionista – pracował jako leśnik w Lasach Państwowych. Mama, Sylwestra, prowadziła dom. Byłem najmłodszym z czwórki rodzeństwa, miałem trzy starsze siostry: Jadwigę, Różę i Danutę. W Hajnówce nasza rodzina mieszkała od niedawna, bo od 1936 roku. Zamieszkała tutaj tuż przed moim urodzeniem. Wcześniej ojciec krótko pracował w Nadleśnictwie Narewka, ale wszystkie moje siostry urodziły się jeszcze we Włodzimierzu Wołyńskim.

Danuta: – Otaczała nas puszcza. Mieliśmy co prawda za ścianą sąsiada w domu przylegającym do naszego, ale poza tym wokół był tylko las. Zabudowania były nowe, solidne i przemyślnie wykonane. Dawały możliwość prowadzenia dostatniego, samowystarczalnego gospodarstwa. Budynki gospodarcze: stodoła, obora, chlew, piwnica tworzyły wraz z domem zwarty prostokąt, ogrodzony wysokim drewnianym płotem, zabezpieczającym domostwa nasze i sąsiada przed leśnymi intruzami. Drugie ogrodzenie otaczało ogród i sad.

Bogusław: – Nasza rodzina, niezbyt zamożna, wiodła tam dostatnie, spokojne, uczciwe życie. Ojciec był bardzo zadowolony z pracy, a w wolnym czasie oddawał się swojej pasji – hodowli pszczół, co przynosiło też dodatkowe finansowe profity.

Danuta: – Hajnówka w tamtych czasach tętniła życiem, rozwijała się, czuło się, że miasteczko podąża z duchem czasów. Entuzjazm ten udzielał się też dzieciom. Aż chciało się tam mieszkać. Ja i Róża chodziłyśmy do przedszkola. Wtedy przedszkola nie były czymś oczywistym, wręcz odwrotnie. Były rzadko spotykane i postrzegano je jako szczególny przejaw postępu – takiego prawdziwego postępu przez duże „P”.

Bogusław: – Nasz ojciec miał wtedy swoje marzenia. Wyczekiwał emerytury. Do jej wypracowania brakowało mu zaledwie kilku lat. Miał przemyślany plan pobudowania w Hajnówce własnego domu z deputatu drewna – odprawy emerytalnej – jaki przysługiwał mu na ten cel z Lasów Państwowych.

Głód na Syberii

Bogusław: – U nas zawsze było tak: co mama nam wydzieliła do jedzenia, tym człowiek musiał żyć... Skręcało z głodu. Wszystkich. Kiedyś u naszych sąsiadów wydarzyło się nieszczęście, które spowodowały córki tych państwa. Ta rodzina składała się z ojca, matki, małego dziecka, chyba chłopca, w moim wieku i dwóch starszych córek, które musiały już pracować w tajdze. One na pewno nie były jeszcze dorosłe, bo Danusia dobrze pamięta, jak słyszała, kiedy jedna z nich żaliła się ojcu, że musi tak ciężko pracować przy 
wycince drzew, a ma dopiero 16 lat. I te dziewczynki pewnej nocy nie wytrzymały permanentnego głodu i włamały się do kuferka, w którym ich matka trzymała skromne zapasy żywności. Wyłamały dno i wyjadły jedzenie dla całej rodziny. Potem była wielka awantura i wielka rozpacz matki, wątpliwość, czy i jak ukarać dziewczynki, a przede wszystkim strach, jak przeżyć kolejne dni. Z rozpaczy matka chciała się utopić w rzece, ale ludzie, słysząc jej lament, wybiegli z domów i ją powstrzymali...

Danuta: – Właśnie z tego okresu na zawsze pozostał w mojej pamięci wyraz twarzy matki, kiedy kroiła przyniesiony dla całej rodziny dzienny przydział chleba. Trudno uwierzyć, że taka prosta, zdawałoby się, czynność – krojenie chleba – w warunkach, jakie tam wtedy panowały, stawała się wielkim wyzwaniem, niezmiernie wyczerpującym psychicznie. Pamiętam, jak najpierw długo, z wielką uwagą mamusia patrzyła na chleb, który za chwilę miała podzielić.

Bogusław: – To nie mogła być dla niej prosta sprawa. Na ten chleb czekała czwórka małych, nieustannie głodnych dzieci i pracujący ponad ludzkie siły, w porażających warunkach mąż.

Danuta: – W marcu 1941 roku mieliśmy za sobą większość syberyjskiej, głodowej zimy. Kiedy jeszcze nie stopniał stary śnieg, a tajga z wolna budziła się do życia, wszyscy gremialnie wyruszali na poszukiwanie życiodajnej kołby. Zdobywali ją pracowicie, zachłannie wyciągając spod śniegu. Część zjadano na bieżąco, aby po zimie uzupełnić braki witamin, jednak starano się przede wszystkim jak najwięcej tego daru natury zgromadzić na zimę, kisząc ją lub soląc.

Bogusław: – Po strasznej zimie ludzie byli wycieńczeni, wszystkim dokuczał brak witamin – szerzyła się awitaminoza, panoszył szkorbut. Kołba, będąca na przednówku jedynym źródłem witamin, była doskonałym lekiem na szkorbut! Nacierano nią sobie krwawiące, rozpulchnione dziąsła i jedzono ją na przeróżne sposoby. Byliśmy tak spragnieni witamin, że wyciągaliśmy spod lodu te dopiero co kiełkujące roślinki.

Mamusia odeszła...

Danuta: – A w naszej rodzinie atmosfera była po stokroć cięższa, bo zdrowie mamusi systematycznie się pogarszało – z dnia na dzień było coraz gorzej. Teraz już prawie nie wstawała z łóżka. Byliśmy pogrążeni w bezsilności i beznadziei...

Bogusław: – Nie cieszyła nas ta wiosna, nie uspokajało bogactwo kołby. Cała nasza uwaga koncentrowała się na opiece nad mamą. Było źle, bardzo źle. Ale my, jej dzieci, wierzyłyśmy, że wkrótce, z nastaniem słonecznego i gorącego lata powróci do zdrowia.

Danuta: – Przychodziły do mamy panie, które bardzo pomagały w opiece nad nią. Przede wszystkim robiły masaże, które przynosiły jej dużą ulgę. Mama nieustannie zsuwała się z posłania. Sama nie miała już sił, aby podciągnąć się ku wezgłowiu łóżka i wygodnie ułożyć na posłaniu na poduszkach.

Bogusław: – Agonia naszej mamy zaczęła się w nocy 16 lipca 1941 roku. Ojciec i zaprzyjaźnione kobiety, które były wtedy u nas w domu, postanowiły obudzić nas, dzieci, żeby matka się z nami pożegnała. Właśnie minęło kilka dni, jak skończyłem pięć lat. Kiedy mnie obudzili i powiedzieli „Boguś, pożegnaj się z mamusią, ona umiera”, wpadłem w histerię, zacząłem krzyczeć, płakać, wręcz wyć. Płacząc, oblegliśmy mamę. Błagaliśmy, żeby nie odchodziła, żeby została z nami. Wzruszeni dorośli nie mogli w żaden sposób opanować naszego lamentu... Wtedy wydarzyło się coś niezwykłego, agonia została przerwana, a mama nie umarła tej nocy. Byliśmy szczęśliwi.

Nie wiedzieliśmy, że to było tylko odroczenie wyroku. Trzy dni później nad ranem ponownie zaczęła się agonia. Wtedy ojciec zadecydował, że obudzą tylko dziewczynki, mnie budzić nie będą. – Boguś znowu nie da jej odejść – tak powiedziały żegnające mamę kobiety. Odeszła... Ja jeden się z nią nie pożegnałem...

Dziecięce marzenie

Bogusław: – Jakoś wszyscy nie mogliśmy zasnąć, zaczęliśmy rozmawiać najpierw o mijającym dniu, a potem, tak od słowa do słowa, przenieśliśmy się w przyszłość. Wszyscy wraz z ojcem, po wojnie, byliśmy w naszym kraju. Zaczęliśmy wymyślać, jak to tam będzie wspaniale – tak grupowo, na głos – i każdy z nas w tych marzeniach posuwał się coraz dalej.
Początek tym fantazjom dałem ja: – Jak wrócimy do Polski, to sobie zjem kawał chleba! Zjem tak wielką kromkę, taką pajdę, taką... o jakiej tylko zamarzę!

Na moment zapadła wymowna cisza. 
– A ja wtedy też ukroję sobie wielką kromkę chleba, tak dużą, że prawie nie dam rady jej zjeść, i... posmaruję ją masłem – potwierdziła z dziwnie smutnym westchnieniem leżąca na piecu obok mnie Danusia.
– Eee... A ja to nie tylko ukroję sobie taką wielką kromkę chleba, nie tylko posmaruję ją masłem, ale jeszcze położę na nią kawałek świeżego białego sera! – wypaliła dobitnie na dobre już rozmarzona Róża, leżąca na piecu za Danką.

Tym razem cisza zapanowała na długo. Myślę, że tak jak ja, wszystkie moje siostry smakowały w myślach ten widok, ten zapach, ten smak. Wszyscy byliśmy w tym jakże wymarzonym, utęsknionym świecie... i wtedy do nas, leżących na ciepłym piecu trójki głodnych marzycieli, dobiegł z dołu głos naszej najstarszej siostry: – A jak już będziemy w Polsce, to ja też przygotuję sobie wielką kromkę świeżego, ciepłego jeszcze chleba. Olbrzymią. Posmaruję ją grubo masełkiem, obłożę plastrem tłustego białego sera... a wiecie, co jeszcze zrobię? – Dla spotęgowania napięcia na chwilę teatralnie zawiesiła głos. – Wiecie? Poleję ten ser miodem!
Jadzia nie zdążyła powiedzieć nic więcej, bo z zapiecka, zza moich pleców, rozległ się zbolały, tłumiony płaczem okrzyk Róży: 
– O nie! Tak nie wolno, tak to już nie wolno!!!

Błyskawicznie wróciliśmy do rzeczywistości. Zapadła głucha, gęsta cisza. Nikt się już więcej nie odezwał. Uciekliśmy w sen. Róża jeszcze sobie chwilkę pochlipała.

Szymon Kozica

Z „Gazetą Lubuską” jestem związany od lipca 2000 roku - wtedy przyszedłem na praktyki do Działu Sportowego. Pracuję w redakcji w Zielonej Górze. Interesuję się sportem, ze szczególnym uwzględnieniem lekkiej atletyki i żużla, a także tym, co dzieje się w Zielonej Górze. Uwielbiam żywe lekcje historii, czyli wspomnienia Czytelników pochodzących z Kresów i nie tylko z Kresów. Czas wolny chętnie spędzam z książką w ręku. Moim ulubionym autorem jest Gabriel García Márquez, który o sobie mówił tak: „W gruncie rzeczy nie jestem ani nie będę nikim więcej niż jednym z szesnaściorga dzieci telegrafisty z Aracataki”.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.