Alicja Zielińska

Z żołnierskiego pamiętnika. Strzelałem z Maxima

Koszary Wyższej Szkoły Piechoty w Rembertowie. Plac manewrowy. Siedzę na koniu z prawej strony Koszary Wyższej Szkoły Piechoty w Rembertowie. Plac manewrowy. Siedzę na koniu z prawej strony
Alicja Zielińska

Dziś o męskiej przygodzie z żołnierskiego poligonu. Pan Jerzy Kudelski wspomina swoje przeżycia podczas zasadniczej służby wojskowej, którą odbywał 66 lat temu. Wówczas na wyposażeniu armii były jeszcze legendarne karabiny Maxim oraz konie. I jeden z nich uratował mu życie.

Był wrzesień 1951 r., otrzymałem wezwanie do odbycia zasadniczej służby wojskowej - zaczyna swoje żołnierskie wspomnienia pan Jerzy Kudelski. - W Wyższej Szkole Piechoty w Rembertowie przydzielono mnie do kompanii ciężkich karabinów maszynowych Maxim. Karabin ten skonstruował w 1883 r. w Anglii Amerykanin Hiram Maxim. Parę lat później sprzedał on licencję kilku państwom, w tym Rosji - które uruchomiły produkcję tej - jak się okazało skutecznej na polu walki broni. Rosyjski Maxim wz. 1910 był na wyposażeniu naszego wojska jeszcze w latach pięćdziesiątych. Była to broń automatyczna, to znaczy taka, w której wszystkie czynności związane z przeładowaniem i oddaniem kolejnych strzałów (z wyjątkiem załadowania pierwszego naboju i naciskania na spust) odbywało się za pomocą mechanizmów, wykorzystujących energię gazów prochowych powstających ze spalenia ładunku miotającego, a więc bez udziału strzelającego - tłumaczy. Na manewry Maxim był podwożony na czterokołowym wózku (taczance) o zaprzęgu konnym. Wszystkie zajęcia szkoleniowe poza koszarami, odbywały się na przyległym do garnizonu poligonie. To był rozległy piaszczysty teren, w większości płaski, o licznych wydmach oraz oazach karłowatej sosny i jodły, usiany kobiercami mchów. Bez względu na porę roku i pogodę odbywały się tu ćwiczenia bojowej musztry i szkolenia strzeleckie.

Pamiętam pierwsze ostre strzelanie z Maxima. W upalne sierpniowe południe znalazłem się wraz z drużyną w okopie, wyrytym w piasku poligonu, wzmocnionym palami i deskami, zwanym gniazdem ciężkiego karabinu maszynowego. Ćwiczyliśmy ostre strzelanie do ruchomych celów. Na rozkaz dowódcy drużyny ckm uchwyciłem silnie obiema dłońmi tylce karabinu, zsynchronizowałem szczerbinkę z muszką, poruszając prowadnicę naprowadziłem lufę karabinu na odległy cel, tarczę na strzelnicy. Nacisnąłem spust, oddając serie ogniem ciągłym. Seria uderzyła z całą mocą! Zmiotło wszystko co się ruszało, na strzelnicy nie było co zbierać - uśmiecha się pan Jerzy. - Tarcze ruchome przedstawiające żołnierzy przestały istnieć. Po przerwie, strzelałem jeszcze, ogniem przerywanym do kolejnych tarcz w ruchu - z różnym już skutkiem.

Oprócz ciężkich karabinów maszynowych Maxim, które były w magazynie broni mojej kompanii, otrzymałem również broń osobistą - pistolet maszynowy zwany pepeszą. Stanowił on podstawowe uzbrojenie żołnierza w armii państw Układu Warszawskiego. Do pepeszy używa się dwa typy magazynków: bębnowy i łukowy. Ja otrzymałem służbową pepeszę z łukowym magazynkiem, który w marszu czy w biegu nie obijał tak pleców jak magazynek bębnowy.

W dużym kompleksie dobrze wyposażonych koszar, znajdowały się również stajnie koni wierzchowych do jazdy szkoleniowej oraz konie pociągowe (taborowe), używane między innymi do przewożenia podczas manewrów ciężkich karabinów maszynowych. Pamiętam, gdy pierwszy raz wchodziłem do stajni, oczy moje biegały po boksach, na obrzeżach których zawieszone były rzędy kawaleryjskich i rzemienna uprząż pociągowa. Wszędzie koniska duże, wierzchowe i zaprzęgowe dzwoniące łańcuchami, przestępujące z nogi na nogę, wyciągające głowy do żołnierzy, parskające - oczekujące na kostkę cukru - opowiada z sentymentem. - Konie, które gryzły miały wplecione w grzywy, czerwone wstążeczki jako ostrzeżenie.

- Po kilku miesiącach służby i otrzymanym awansie na kaprala, w stajni garnizonu miałem swego konia, na którym jeździłem. To była klacz kozacka, nauczona do kłusa, krok jej był długi, a w galopie szalona i nieprzewidywalna. Byłem do niej przyzwyczajony, ocaliła mi życie. A było to tak. W skwarny lipcowy poranek wyjechałem z szefem plutonu gospodarczego na poligon garnizonu. Z kłusa przeszliśmy w galop, a następnie w cwał. Jadę pierwszy, szef za mną na ulubionym wschodnio-pruskim trakenie. W pewnej chwili przed oczyma widzę torowiska bocznicy kolejowej. Nie zdążyłem się jeszcze przestraszyć, gdy kobyła nagle zaryła kopytami w piaszczystą łachę poligonu - niemal przysiadając na zadzie. Wysadzony z siodła, przewaliłem się przez jej łeb i uderzyłem o ziemię, tuż przed szynami kolejowej bocznicy zarosłej wysokimi trawami i chwastami. Straciłem świadomość tego gdzie jestem. Przemogłem osłabienie, wytarłem rękawem obitą szczękę. Po chwili otrzepałem z piasku mundur. Podszedłem do kobyły - niespokojnie rzucała łbem i strzygła nerwowo uszami. Żyłem! Miałem ogromne szczęście. Wpadnięcie w pełnym galopie na torowiska bocznicy kolejowej poligonu - to upadek, połamanie nóg wraz ze śmiercią konia i żołnierza. Ta mądra klacz okazała się prawdziwą bohaterką. Powrót do garnizonu odbyliśmy stępem.

Alicja Zielińska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.