Zginął, bo urzędnicy nie chcieli go słuchać. Przez 2 lata walczył o przebudowę drogi

Czytaj dalej
Fot. H. Wysocka
Helena Wysocka

Zginął, bo urzędnicy nie chcieli go słuchać. Przez 2 lata walczył o przebudowę drogi

Helena Wysocka

Lucjan Wiszniewski z Augustowa przez 2 lata błagał urzędników o poszerzenie dojazdów do wiaduktu nad obwodnicą miasta. Ale go nie słuchali. - To droga śmierci - przestrzegał. Kilka miesięcy temu zginął pod kołami rozpędzonej ciężarówki. W miejscu, o które tak walczył.

Dopiero po tej tragedii zarządca trasy, czyli Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad przyznała, że projektanci popełnili błąd. Bo myśleli, że zjazd prowadzi wyłącznie na pola i dlatego zrobili taki wąski. Tymczasem od trzynastu lat jest drogą publiczną. I to taką, na której jest bardzo duży ruch.

- Mąż musiał zginąć, żeby udowodnić, że miał rację - nie kryje żalu wdowa Zofia Wiszniewska z Augustowa.

Jej córka dodaje, że wiadukt obok ich domu, na którym śmierć poniósł ojciec, to budowlany bubel. Jedyny taki na kilkudziesięciokilometrowej, obwodowej drodze.

- Gdy go przejeżdżam, modlę się, żeby przeżyć - mówi kobieta. - A kiedy jadę innym wiaduktem, to płaczę, dlaczego nasz nie jest taki sam...

Pukał do wszystkich drzwi

Lucjan Wiszniewski pochodził ze wsi Wójtowskie Włóki. Przejął po rodzicach kilkudziesięciohektarowe gospodarstwo, dorabiał na budowach i za granicą. Robota paliła mu się w rękach, miał duszę społecznika. Przez kilka lat pełnił funkcję sołtysa. Ale nie tylko na papierze. Dwoił się i troił, by wieś się rozwijała, a jej mieszkańcom żyło się dostatniej. A że był uparty, miał sukcesy. Za jego kadencji we wsi założono m.in. wodociągi i telefony.

- Myślał nie tylko o swojej rodzinie, ale też o obcych - wspominają jego bliscy. - Nikomu nie odmawiał pomocy, taki już był. Żył bardzo szybko. Szkoda, że też szybko zginął.

Gdy Wójtowskie Włóki przyłączyli do miasta, Wiszniewski został radnym. Był jednym z tych, którzy żarliwie walczyli o budowę augustowskiej obwodnicy. Pikietował w tej sprawie i nad Nettą, i w Warszawie. Nie dla siebie, bo mieszkał na obrzeżach miasta i rozjeżdżające je ciężarówki specjalnie mu nie przeszkadzały. Ale chciał pomóc innym. Uwolnić ich od hałasu i spalin.

W końcu ruszyła długo oczekiwana inwestycja. I zakończyła się niewiele ponad dwa lata temu. Nowa droga pocięła grunty mieszkających na obrzeżach Augustowa rolników, w tym Wiszniewskiego. Na jego pole trzeba było jeździć przez wiadukt. Betonową konstrukcję doskonale widać z okien domu.

- Postawili go w miejscu najgorszym z możliwych - mówi pani Zofia. - Na zakręcie i na wzniesieniu. Maszynami rolniczymi trudno jest wjechać na tę górę. A dziesięć metrów dalej jest płasko. Kto wskazał tę lokalizację, nie mam pojęcia.

Ale najgorsze jest to, że droga dojazdowa do wiaduktu jest bardzo wąska. Ma niewiele ponad trzy metry szerokości. A to oznacza, że nawet najmniejsze auta nie mają szansy, by się na niej wyminąć. Nie mówiąc już o traktorach, czy kombajnach. Na dodatek, z wiaduktu zupełnie nie widać, czy ktoś próbuje na niego wjechać, czy nie. Brakowało też drogowych znaków. Zarządca szosy twierdził, że kierowcy powinni jeździć na logikę. A z tą bywało różnie. Miejscowi uważali, ale ci, którzy nie znali trasy - nie.

- Każdy przejazd wiaduktem to ogromne ryzyko - dodają rozmówcy. - Ale innej drogi w pobliżu nie ma. Owszem, niedaleko stoi porządny, szeroki na 60 metrów most, ale dla zwierząt. Ludzie nie mogą z niego korzystać, bo policja wypisuje mandaty.

Pan Lucjan już na etapie inwestycji alarmował urzędników, że budują drogę śmierci. Nikt go nie słuchał.

Marcin Kleczkowski, radny powiatu augustowskiego, przyznaje, że rzeczywiście tak było.

- Urzędnicy zlekceważyli problem - nie ma wątpliwości.

Wystarczy, że cierpi rodzina

W minione lato, a dokładnie 8 sierpnia, Lucjan Wiszniewski wybrał się ciągnikiem na swoje pole.

- Były żniwa - opowiada pani Zofia. - Zboże kosiliśmy kombajnem, ale trzeba było przywieźć do domu ziarno. Mąż pojechał po nie.

Kilka minut później dzieci zauważyły, że ciągnik dziadka stoi na wiadukcie. Poinformowały o tym rodziców, a ci pobiegli zobaczyć, co się stało. Sądzili, że sprzęt się zepsuł. Gdy wchodzili pod górkę, słyszeli jak ktoś woła: jak ty jeździsz?!

- Myślałam, że to tato - wspomina córka. - Myliłam się, bo on już nie żył.

Co się stało? Otóż rozpędzona, a na dodatek niesprawna ciężarówka staranowała ciągnik. Kierowca tira twierdził, że nie zauważył wjeżdżającej na górę maszyny. A gdy już to do niego dotarło, to nie mógł się zatrzymać, bo miał zbyt słabe hamulce.

- Mąż był świetnym kierowcą - dodaje pani Zofia. - Na normalnej drodze na pewno by sobie poradził. Ale na tym wiadukcie nie miał gdzie uciekać.

Sprawą zajęła się augustowska prokuratura. Śledczy wystąpili m.in. do Wojewódzkiej Inspekcji Transportu Ruchu Drogowego w Białymstoku z prośbą o sprawdzenie stanu ciężarówek w firmie transportowej, w której pracował sprawca wypadku.

- Kontrola odbyła się kilka miesięcy później - zauważają córki pana Lucjana. - Na dodatek, właściciel został o niej uprzedzony. Trudno się dziwić, że wszystko było w porządku.

Kierujący ciężarówką Paweł G. usłyszał prokuratorskie zarzuty. Śledczy zarzucili mu, że nie zatrzymał się w miejscu przeznaczonym do wymijania i zbyt późno zaczął hamować. Kierowca przyznał się do winy. A w ostatnich dniach minionego roku zapadł wyrok: rok więzienia w zawieszeniu. I też na rok sąd pozbawił go prawa jazdy. Na tak niską karę zgodzili się krewni pana Lucjana. Mówią, że choć śmierć ojca i męża potwornie ich boli, to do sprawcy wypadku nie czują urazy.

- Dość, że nasza rodzina cierpi - tłumaczy pani Zofia. - Co z tego, że poszedłby do więzienia? Jest młody, ma małe dzieci. Niech pracuje i zarabia na chleb.

Ostatnie żniwa

Po śmierci pana Lucjana o przebudowę drogi dojazdowej zaczęły walczyć jego córki.

- Nie możemy tego odpuścić - tłumaczą. - Nie chcemy podobnych tragedii, jak nasza.

Na ich prośbę, w listopadzie tego roku interwencję podjęły także augustowskie władze. W liście do drogowców przypomniały, że drogę dojazdową do wiaduktu należy jak najszybciej poszerzyć. Sugerowały też, by na wiadukcie zamontować sygnalizację świetlną, dzięki której ruch będzie wahadłowy. „Śmierć człowieka powinna być przestrogą...“ - napisał urzędujący od dwóch lat burmistrz Wojciech Walulik.

I dodał, że należy zrobić wszystko, by taka sytuacja już nigdy się nie powtórzyła.

Sprawą zajął się też poseł Prawa i Sprawiedliwości Krzysztof Jurgiel. Dopiero po jego interpelacji Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad pochyliła się nad problemem. Stwierdziła, że na drodze dojazdowej jest bardzo duży ruch, a kierowcy jeżdżą zdecydowanie za szybko. Nie przestrzegają obowiązujących zakazów i to prowadzi do „konfliktów ruchowych”.

- W końcu przyznali nam rację - dodają córki pana Lucjana. - Ale marna to satysfakcja, bo okupiona śmiercią ojca.

Co dalej? Generalna Dyrekcja dróg Krajowych i Autostrad podjęła działania, jak to określa, doraźne. Póki co, przesunęła barierki, by nieco poszerzyć wjazd na wiadukt. Ale, jak zauważają Wiszniewscy, to nie załatwia sprawy. Bo w środku jezdni pozostały korytka ściekowe. Kilka dni temu z tego powodu na wiadukcie doszło do kolizji. Auto wpadło w korytko i nie mogło z niego wyjechać. Kręciło się w kółko, uszkodziło barierkę.

- Dzięki Bogu nikt nie nadjechał i nie doszło do najgorszego - mówi pani Zofia.

Drogowcy wskazują, że docelowo należy poszerzyć dojazd. Rafał Malinowski, rzecznik prasowy GDDKiA w Białymstoku mówi, że przypuszczalnie stanie się tak jeszcze w tym roku.

Lucjan Wiszniewski dwa tygodnie przed śmiercią wydał za mąż najmłodszą, szóstą córkę.

- Mówił: stary już jestem - wspomina jego żona. - Jeszcze pomożemy dzieciom w te żniwa, a później odpoczniemy. Nie zdążył.

Helena Wysocka

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.